Włodzimierz Zonn
Włodzimierz Zonn
Urania - Postępy Astronomii 6/2005. Włodzimierz Zonn 14 XI 1905 — 28 II 1975, Konrad Rudnicki
Zaproponowano mi przygotowanie artykułu na setne urodziny Włodzimierza Zonna, bo jestem Jego pierwszym magistrem, pierwszym wypromowanym przez Niego doktorem, przy habilitacji by! moim recenzentem, a potem współpracowałem z Nim aż do jego śmierci. Byłem jego bliskim, a może i najbliższym uczniem. On wiedział, że może zawsze liczyć na mnie i ja, że mogę na Niego, ale że obaj byliśmy indywidualistami, więc często dochodziło między nami do iskrzenia. Dobrze te sytuacje określa jego odpowiedz z roku 1968 na moje pytanie, czy będzie mi miał za złe, jeśli się z Jego zakładu przeniosę do Krakowa, gdzie mi proponują objęcie katedry. Odpowiedział spontanicznie i bez namysłu: „Ależ znakomicie, będziemy wtedy mogli bliżej ze sobą współpracować". W tym nie było ironii. Rzeczywiście przez następne kilka lat przyjeżdżał chętnie na zaproszenia z referatami do Krakowa, mnie często zapraszał do Warszawy (mogłem się zawsze zatrzymywać w jego mieszkaniu), a jednocześnie przestały istnieć między nami kontrowersje natury formalnej. Ale po co ja wspominam istnienie tych kontrowersji? Otóż kiedyś na pogrzebie człowieka, którego On nie lubił, wygłosiłem mowę pogrzebową a co gorsza opublikowałem wspomnienie o tym człowieku w piśmie astronomicznym. Zonn był bardzo zły na mnie i powiedział: „Zabraniam panu pisać o mnie wspomnienia pośmiertnego". Sprawa — jako błaha — poszła rychło w niepamięć, ale że nie omawialiśmy już potem, co kto ma napisać po jego śmierci, więc zakazu nigdy nie odwołał. Uważam więc, że obowiązuje on dalej. I dlatego — szanując wolę zmarłego — nigdy nie wygłosiłem i nie napisałem o Nim żadnego pośmiertnego wspomnienia. Ale myślę, że napisany dziś artykuł o Ptolemeuszu nie podpada pod zakres wspomnień pośmiertnych, tak samo rzecz o Śniadeckim czy Banachiewiczu. Również gdy pisze, o Zonnie w 100 lat po jego narodzeniu i w 30 po śmierci, nie będzie to żadne pośmiertne wspomnienie, tylko historyczny przyczynek. I tu jeszcze jedno wyjaśnienie, dlaczego piszę o nim, można powiedzieć bez szacunku, „Zonn". Otóż tak Go nazywaliśmy — wszyscy współpracownicy, asystenci i studenci. Tytułami określało się innych, on był swój, po prostu Zonn. Tak mówiły też o nim jego kolejne żony, czasem zdrabniając nazwisko na „Zonik" (wołacz: „Zoniku!").
Ale trzeba przejść do rzeczy.
Włodzimierz Zonn urodził się 14 listopada 1905 r. w Wilnie przy ulicy, która się wówczas nazywała „Aleksandrowskij bulwar". Jego ojciec Karol był baronem kurlandzkim, ale rychło w czasie zamieszek rewolucyjnych zaprzestał się pisać „von". Ewangelicka rodzina Zonnów świadoma niemieckich korzeni, trwała całkowicie w kulturze rosyjskiej. Przed zbliżającymi się wojskami niemieckimi w roku 1915 Zonnowie ewakuowali się w głąb Rosji. Wrócili do Wilna w roku 1920, jako biali emigranci. Włodzimierz Zonn — właściwie agnostyk — pozostał formalnie do śmierci ewangelikiem, choć ostatni raz widziałem go w ewangelickim kościele na początku lat 50. Jeden z jego braci, działacz bolszewicki, pozostał w Rosji i oczywiście był ateistą, siostra wyszła w Polsce za prawosławnego i całkiem przylgnęła do prawosławia w Poznaniu, zaś starszy brat, Aleksander, został Kapłanem rzymskokatolickim w zgromadzeniu Księży Misjonarzy w Żaganiu (pochowany w Krakowie). Każde z rodzeństwa było więc innego wyznania.
Młody Włodzimierz Zonn rozpoczął formalną edukację — jak na barona przystało — w korpusie kadetów w Pskowie. Podczas rewolucji korpus ewakuowano na Syberię. i następnie rozwiązano. Piętnastoletni Zonn przebył, w znacznej mierze pieszo, tysiące kilometrów, po drodze doraźnie pracując i zarabiając na życie, do Orła, gdzie przebywał jego ojciec. Mówił mi, że niebawem podjętą decyzję powrotu do Wilna przyjął jako naturalną. Był Niemcem wychowanym w kulturze rosyjskiej, a Polska, do której wówczas należało Wilno, leżała właśnie między Niemcami a Rosją. Uznał, że los wyznacza mu konieczność stania się świadomym Polakiem i w szesnastym roku życia rozpoczął intensywną naukę języka polskiego. Później trudno było uwierzyć, że polski nie jest jego językiem macierzystym. Kto o tym wiedział, mógł tylko zauważyć, że gdy istniały dwa synonimy na jakieś określenie, a jeden z nich był identyczny ze zwrotem rosyjskim, Zonn na wszelki wypadek, aby wykluczyć podejrzenia o rusycyzm, używał tego drugiego.
Dorabiając korepetycjami do skromnego budżetu rodzinnego, Zonn ukończył w Wilnie szkołę średnią i podjął na tamtejszym uniwersytecie studia astronomiczne, gdzie jego mistrzem stał się profesor Władysław Dziewulski, a koleżanką Wilhelmina Iwanowska. Z nimi pozostał w kontakcie trwającym całe życie. W tym czasie odbył tez służbę wojskową w oficerskiej szkole artylerii i otrzymał asystenturę w uniwersyteckim obserwatorium. Jego znaną pracą w tym okresie była uzyskana w czasie zaćmienia całkowitego fotografia korony słonecznej. Zonn opowiadał, jak tuż przed momentem całkowitości zepsuła się migawka, dla której miał precyzyjnie wyliczony czas ekspozycji. Zasłonił w desperacji obiektyw teleskopu kapeluszem, odsunął zasuwę kasety i na wyczucie na chwilę odsłonił i znów zakrył kapeluszem teleskop. Zdjęcie okazało się naświetlone optymalnie i było swego czasu obiektem podziwu. Niedługo zrobił u prof. Dziewulskiego doktorat. Od roku 1938 uzyskał etat adiunkta na Uniwersytecie Warszawskim z przeznaczeniem do świeżo otwartego wówczas obserwatorium na Popie Iwanie. Niewiele tam zdążył zdziałać Rychło zmobilizowany, wziął nieznaczny tylko udział w kampanii roku 1939 i cały pozostały czas wojny przeżył w jenieckim obozie oficerskim w Murnau, w Alpach Bawarskich. Nie próżnował, wykładał obozowym kolegom przedmioty ścisłe, w tym astronomię ogólną i teorię błędów. Wróciwszy w roku 1945 do Warszawy, miał więc gotowe notatki do wykładów.
Rok 1945 był ważną cezurą w Jego życiu. Stał się wtedy faktycznie samodzielnym naukowcem. Obserwatorium w Warszawie było zburzone. Obserwatorium na Popie Iwanie było nie tylko zburzone, ale i znalazło się za granicą, Uniwersytecka Katedra Astronomii pozostawała od jesieni nie obsadzona. Jej kuratorem był matematyk. Dwaj adiunkci i jeden asystent zajmowali się wizualnymi obserwacjami gwiazd w prowizorycznej uniwersyteckiej stacji obserwacyjnej w Przegorzałach pod Krakowem (dziś Kraków). Cala dydaktyka spoczęła na adiunkcie — Zonnie i starszym asystencie mgr. Macieju Bielickim. Świetnie przygotowane i wygłaszane „z sercem" Zonnowe wykłady astronomii ogólnej — obowiązkowe tylko dla kierunku astronomia — przyciągały rzesze studentów innych specjalności. Niebawem Zonn ze swoim temperamentem i umiejętnością współpracy z ludźmi stal się tym, wokół którego skupili się astronomowie pracujący w Warszawie. Szybko nawiązał współpracę z Politechniką Warszawską gdzie astronomię praktyczną i geodezyjną parali się. prof. Felicjan Kępiński oraz adiunkci Wiesław Opalski i Walenty Szpunar. Niedługo do tego grona dołączyli geofizyk, ale z zamiłowaniami astronomicznymi — prof. Edward Stenz i repatriowana z Wilna mgr Maria Mackiewiczówna. Na przełomie lat 1946/ 1947 zorganizowano regularne, wspólne spotkania naukowe. Honory gospodarza w politechnicznym lokalu pełnił najstarszy wiekiem w tym gronie prof. Kępiński, ale niewiele wtrącał się do programu. Merytoryczne kierownictwo w naturalny sposób spoczęło w rekach Zonna. Tak rozpoczęła się naukowa, powojenna praca astronomiczna w powracającej do życia Warszawie. Niedługo do uczestnictwa zaproszono starszych studentów astronomii, zarówno tych uniwersyteckich, jak i geodezyjnych.
Myślę, że dziś niełatwo jest docenić znaczenie, jakie w owych czasach miały te zebrania naukowe. Obecnie wiedze. czerpiemy z bibliotek, z księgarń, z prenumerowanych międzynarodowych czasopism, wreszcie z Internetu. Wówczas ocalone biblioteki i księgarnie (raczej antykwariaty) oferowały książki nie młodsze niż sprzed 7 lat, Internetu jeszcze nie wynaleziono, pocztowa wymiana naukowa ze światem dopiero usiłowała odżyć po wojnie i była maksymalnie utrudniana przez cenzurę i inne czynniki bezpieczeństwa. Pamiętam, jak nawet zaprenumerowane telegramy z centrali odkryć astronomicznych miały prawo przychodzić tylko do centrum wymiany prasy naukowej, skąd po ocenzurowaniu wysyłane były zwykłą pocztą do obserwatorium. Sprawiały zresztą tyle kłopotów zastrzeżeniami cenzorów (były pisane kodem), że Zonn zdecydował, by przestać je prenumerować. Jakakolwiek książka czy zeszyt czasopisma z nowościami naukowymi były więc niesłychanie cenne. Kto je miął, referował innym. Zonn zaproponował, aby systematyczne referować na tych zebraniach kolejne rozdziały pierwszego wydania książki Pawła Parenagi Zwiozdnaja astronomia, gdzie znajdowały się podstawy wiedzy o naszej Galaktyce i o budowie Wszechświata. Jej wstępne rozdziały, uwzględniające nowoczesne na owe czasy ujęcia obserwacyjnych podstaw astronomii, były jednakowo ważne dla wszystkich astronomów niezależnie od ich ukierunkowania. Książka miała i tę zaletę, że w Warszawie istniało parę jej egzemplarzy, co ułatwiało przygotowanie kolejnych referatów. Samorzutnie przyjęło się tez referowanie nowości naukowych, jeśli ktoś jakieś zdobył. Potem stało się to stałą częścią zebrań — „kronika". Na te zebrania przychodziło sie, mniej więcej w takim nastroju, w jakim się dziś otwiera Internet lub nowy zeszyt nadesłanego właśnie poczta. czasopisma.
Te zebrania w niedługim czasie zaczęły dostarczać pobudek do prac magisterskich, doktorskich, do prac naukowych w ogóle. Jeśli popatrzymy na to, co warszawscy astronomowie opublikowali w pierwszych latach powojennych, stale widzimy powiązania z tematyką tych zebrań. W kilka lat później, po odbudowie warszawskiego obserwatorium uniwersyteckiego, zebrania z Politechniki przeniesiono do odrestaurowanego gmachu w Alejach Ujazdowskich, gdzie przez kilka późniejszych lat odbywały się pod firmą Oddziału Warszawskiego Polskiego Towarzystwa Astronomicznego (istniał kiedyś taki oddział!), a do dziś trwają jako zebrania naukowe Obserwatorium Astronomicznego Uniwersytetu Warszawskiego i są nadal pożyteczne, ale daleko im do znaczenia, jakie miały w pierwszych powojennych latach, gdy kierował nimi bezpośrednio, z ogromnym zaangażowaniem, Zonn i gdy były prawdziwą oazą na astronomicznej, powojennej warszawskiej pustyni.
Można by mówić o formalnej karierze naukowej Zonna. W roku 1949 na podstawie obserwacji wykonanych w Szwecji, a opracowanych w Warszawie, habilitował się na Uniwersytecie Mikołaja Kopernika w Toruniu. W rok później został profesorem Uniwersytetu Warszawskiego. Ale czy jest sens mówić o formalnych stopniach i tytułach w stosunku do człowieka, który do formalności nie przywiązywał nigdy zbyt dużo uwagi. Zonn stal się głównym astronomem warszawskim juz w roku 1945, a choć w ciągu dziesięcioleci pod takim lub innym względem prześcignęli go ci, których On wychował lub których sprowadził do Warszawy, w powszechnej świadomości do swojej śmierci zajmował w astronomicznej Warszawie główne miejsce.
W latach 50., w porozumieniu z Janem Jerzym Kubikowskim i Andrzejem Ziębą z Wrocławia, zorganizował tak zwaną Grupę Warszawsko-Wrocławską zajmującą się zastosowaniami matematyki w astronomii. Grupa zbierała się na przemian we Wrocławiu i w Warszawie. Przyciągnęła do siebie kilkanaścioro młodych osób, które zdobywały na tych spotkaniach pomoc lub zgoła podstawy do własnych prac naukowych. Była grupą nieformalną i nikt nie prowadził jej kroniki. Nie potrafię nawet dociec, kiedy sie, odbyło jej pierwsze zebranie, kiedy ostatnie i ile ich było wszystkich razem. W toku kolejnych spotkań grupa podzieliła się na dwie części: dynamiczną pod kierownictwem Andrzeja Zięby obranego większością głosów jej samowładnym „dyktatorem", i statystyczną, która przez aklamacje. Powołała na swego demokratycznego „przewodniczącego" Zonna. Z początkiem lat 60. grupa przestala istnieć. Jej idee przetrwały jednak i odrodziły się, dając w latach 1968-2000 cykl siedemnastu Krakowskich Szkol Letnich Kosmologii. Ich koncepcja, wbrew późniejszej nazwie, została podjęta przez astronomów wrocławskich i warszawskich, byłych uczestników grupy. Więc i one były kontynuacje organizacyjnych poczynań Zonna.
Dowodem powszechnego uznania jego umiejętności pobudzania działalności naukowej i organizacyjnej jest Az dziewięciokrotny Jego wybór na Prezesa Polskiego Towarzystwa Astronomicznego — absolutny rekord w historii Towarzystwa.
Zonn ma w swoim dorobku naukowym prace z zakresu heliofizyki, gwiazd fizycznie zmiennych (habilitacja), astronomii pozagalaktycznej, historii astronomii... Jednak wyniesione z wileńskiej szkoły profesora Dziewulskiego zainteresowania astronomią gwiazdową uzupełnione studiami najpierw podręcznika Parenagi, a potem innych dziel obcych i prac własnych dyskutowanych w Warszawie wspólnie z współpracownikami, były do końca życia głównym tematem naukowych prac Zonna. Zwłaszcza Jego pasją był wpływ materii ekstyngującej na widome rozmieszczenie ciał niebieskich. Działając w Grupie Warszawsko-Wrocławskiej Zonn zbudował podstawy swoich najważniejszych, moim zdaniem, prac tworzących ogólną teorię statystycznego traktowania „kłaczkowatej" — jak on to określał — budowy ekstyngującej materii międzygwiazdowej (i międzygalaktycznej). Niestety prace te, choć stale w głównych zarysach aktualne, pozostając szerzej nie znane, gdyż były publikowane w nie najbardziej czytanych w świecie czasopismach radzieckich. Gdy sie, czasem dziś spotyka aktualne prace fotometryczne z zakresu budowy Galaktyki, gdzie ekstynkcje międzygwiazdową traktuje się jako ciągłą funkcję współrzędnych i w wyniku dochodzi do błędnych wniosków, aż się prosi, aby prace Zonna zostały przypomniane. Jego pierwsi uczniowie są już za starzy, aby się tym zająć. Ale chciałoby się, aby spośród Jego uczniów młodszych lub najmłodszych znalazł się ktoś, kto by zredagował te prace w zrozumiałym dla większości języku i opublikował to w którymś z powszechnie czytanych czasopism astronomicznych.
Skoro mowa o uczniach Zonna, trzeba powiedzieć, że nikomu nie wyznaczał tematów pracy. Angażując asystenta chciał, aby ten przyłączył się do którejś z działających grup, choćby pod zupełnie innym kierownictwem, choćby i poza Warszawą aby był aktywny naukowo w astronomii. Był życzliwy wszelkim kontaktom zewnętrznym. Na życzenie doradzał tematy prac, indywidualne lub dla grupy, ale nigdy niczego nie narzucał. Kiedyś zaangażował dobrze zapowiadającego sie; młodego magistra, który formalnie wykonywał wszystkie polecenia, ale w sensie pracy naukowej nie robił dosłownie niczego, nie zainteresował się niczym. Był zdziwiony, gdy po roku Zonn z całą życzliwością mu powiedział, żeby sobie poszukał innej pracy: w szkole, w wydawnictwie, w instytucji oświatowej... Innym, którzy coś tam próbowali działać, ale bez zapału, mówił to samo po kilku latach. Cenił samodzielność, szanował ją i chciał mięć współpracowników samodzielnych. Gdyby przepisy pozwalały, nie wymagałby uzyskiwania kolejnych stopni naukowych; wymagał pożytku w nauce. W ostateczności wystarczały mu prace drobne, ale realne, pożyteczne.
Zamiłowanie do faktów, lekceważenie pozorów, wraz ze świadomością, że są one jednak ważne dla innych, wiązało się z Jego wolnomularskimi poglądami. Do ruchu masońskiego został przyjęty w okresie wileńskim w roku 1932 (łoza „Wolność Przywrócona"). Nie udało mi się w pełni zweryfikować informacji, że od roku 1961 należał do słynnej loży „Kopernik", głęboko utajnionej, funkcjonującej w pewnym sensie ponad obediencjami, jedynej kontynuującej w Polsce w okresie komunistycznym działalność wolnomularska. Wiem natomiast, że pozostawał w bliskich kontaktach osobistych z jej członkami. Wiedząc, że był godnym masonem, można lepiej zrozumieć, dlaczego przy kontaktach z ludźmi nie miały dla niego znaczenia ani przynależność partyjna, ani wyznanie religijne, ani żadne inne formalne związki międzyludzkie (również związki pomiędzy nim samym a innymi osobami), ale wewnętrzna wartość człowieka i realne powiązania wynikające z istoty rzeczy. Nie uginał się przed panującymi ideologiami, ale tez ryzyko przeciwstawienia się im podejmował tylko wtedy, gdy mogło się ono opłacić, gdy ryzykowna postawa mogła dać skutek. Gdy w marcu 1953 r. jako dyrektor Obserwatorium otwierał zebranie poświecone śmierci Stalina (musieli przyjść wszyscy pracownicy), powiedział pogodnym głosem: „Żebraliśmy się z okazji śmierci Jozefa Stalina. Proszę. sekretarza organizacji partyjnej o wygłoszenie referatu". Używając określenia ze znanego dowcipu, można mu było wtedy zarzucić co najwyżej niewłaściwą „melodię", ale „tekst" był poprawny. Kilka lat później, po powrocie z wizyty w Moskwie, na publicznym odczycie wesoło krytykował styl nowej moskiewskiej architektury. Baliśmy się, że się naraża, ale on wiedział, co robi. Niedługo potem ukazały się w moskiewskim „Krokodylu" dowcipy na ten sam temat. Tu ryzyka nie było. Nie zawahał się natomiast podpisać, jako jeden z piętnastu, w roku 1974 słynnego listu w sprawie kontaktu z Polonią w Związku Radzieckim. To ryzyko warto było podjąć. List był jednym z istotniejszych uderzę w partyjny system Peerelu. Partia zaczęła rozumieć, że intelektualiści myślą samodzielnie. Zonn stracił uznanie w kręgach partyjnych. Nie odważono się jednak chorego już Zonna nękać aresztowaniem czy wyniszczającymi przesłuchaniami. To był ostatni silny akord w Jego życiu i działalności. Rak płuc rozwijał się szybko. Przychodząc jeszcze na niektóre spotkania naukowe, Zonn siadał w wygodnym fotelu specjalnie dla niego przygotowywanym i mówił coraz ciszej. Zmarł 28 lutego 1975 r. W momencie śmierci stanął Jego biurkowy zegar.
Mówiąc o rożnych dziedzinach działalności Zonna, trzeba też wspomnieć o Nim jako o popularyzatorze. Jako młody astronom lubił prowadzić pokazy nieba i mówić o niebie. Nie przejmował się szczegółami, szło mu o przekazanie widzom i słuchaczom podstawowych spraw i poglądów astronomicznych. Instruując w Warszawie młodych pracowników obserwatorium uniwersyteckiego, mających prowadzić pokazy nieba, przyznał, że kiedyś w Wilnie pomylił się w ustawieniu teleskopu i zamiast na Arktura nastawił na jakąś inną gwiazdę. Spostrzegł to, gdy już powiedział, ze Arktur ma temperaturę cztery i pół tysiąca stopni, jest 180 razy jaśniejszy od Słońca itd., itd. Przez chwilkę się namyślił, czy się nie przyznać do pomyłki i nie nastawić teleskopu prawidłowo. Biorąc jednak pod uwagę, ze w teleskopie wszystkie gwiazdy wyglądają jednakowo i jego pomyłka w niczym nie mogła zaszkodzić uczestnikom pokazu, kontynuował informacje o Arkturze nie ruszając teleskopu, a potem przeszedł spokojnie do pokazu innych obiektów. W okresie warszawskim pokazy nieba prowadził tylko wyjątkowo. Natomiast wygłaszał odczyty popularne i pisywał popularne książki i artykuły, które podobały się ludziom i kreowały nowe zastępy miłośników astronomii. Nie można powiedzieć, żeby w Jego odczytach i książkach nie zdarzały się. Drobne błędy, nie tylko literowe, ale oświetlenie problemów astronomicznych było zawsze prawdziwe i interesujące.
Byłoby zupełną pomyłką traktowanie Zonna przede wszystkim jako popularyzatora, bo i takie tendencje się. spotyka. Był przede wszystkim uczonym, badaczem i animatorem badań. Jeśli natomiast uważamy, że przyzwoity uczony musi potrafić przedstawić społeczeństwu, które go utrzymuje, sens badań naukowych swoich i swoich kolegów, że musi być również popularyzatorem, to trzeba przyznać, że Zonn był uczonym przyzwoitym.
Od Redakcji Dla bardziej kompletnej sylwetki Profesora Włodzimierza Zonna wypada jeszcze dodać kilka zdań na temat Jego zasług dla Ośrodka Warszawskiego. Wspomniane już były Jego zasługi dydaktyczne, ale trzeba chyba je uzupełnić. Oprócz podręcznika Astronomii gwiazdowej, Profesor był wcześniej autorem podręcznika akademickiego Astrofizyka ogólna. Był to wówczas jedyny w Polsce podręcznik astrofizyki obserwacyjnej w języku polskim, na którym kształcili się młodzi astronomowie w całej Polsce w latach 50. i 60. Bardzo szybko Profesor Zonn zdał sobie sprawę z wagi i potrzeby rozwijania astrofizyki teoretycznej. W roku 1953 nakłonił do przejścia z Krakowa do Warszawy dra Stefana Piotrowskiego, który świeżo wrócił do Polski po rocznym stażu w Stanach Zjednoczonych. W USA dr Piotrowski pracował w Harwardzie pod kierunkiem Henry 'ego Norrisa Russella, gdzie uczestniczył w badaniach rozpraszania promieniowania w atmosferach gwiazd, a z Z. Kopalem opracował nową metodę rozwiązywania orbit gwiazd zaćmieniowych. To ostatnia tematyka badawcza została z powodzeniem zaszczepiona przez niego na grunt warszawski. W Warszawie prof. Zonn i prof. Piotrowski stanowili dwie niezwykle osobowości, z których pierwszy porywał studentów swym sposobem bycia i swymi wykładami, w których ukazywał uroki astronomii, a drugi zapewniał studentom solidną wiedzą matematyczno-fizyczną i doprowadzał ich do pierwszych linii frontu współczesnych badań naukowych. Obaj stworzyli warszawską szkołę astronomii. W atmosferze pełnej swobody doboru tematyki badawczej kształcili sie młodzi astronomowie warszawscy, którzy później stali sie wybitnym badaczami i chlubnie zapisali sie na kartach polskiej astronomii. Trzeba tu wymienić m.in. profesorów: Krzysztofa Serkowskiego, Stanisława Grzedzielskiego, Andrzeja Kruszewskiego, Jozefa Smaka, Bohdana Paczyńskiego. Kazimierza Stępnia, Wojciecha Dziębowskiego i wielu innych.
Autor wspomnienia był już magistrem, gdy wyżej wymienieni rozpoczynali studia i miał juz wyrobione zdanie na temat swych zainteresowań badawczych, a nawet wizje swych przyszłych badań. Autor jest byłym docentem Uniwersytetu Warszawskiego, emerytowanym profesorem Uniwersytetu Jagiellońskiego w Krakowie i byłym dyrektorem Obserwatorium Astronomicznego UJ, zaś aktualnie — profesorem Wyższej Szkoły Ochrony Środowiska w Bydgoszczy