1999

Z Archiwum historyczne PTMA
Skocz do: nawigacji, wyszukiwania

Ważne daty w 1999 roku

50 lat Obserwatorium Astronomicznego Uniwersytetu Mikołaja Kopernika

W lipcu 1999 roku minęło 50 lat od chwili dokonania pierwszych profesjonalnych obserwacji astronomicznych w Obserwatorium w Piwnicach. Z tej okazji astronomowie toruńscy mieli zamiar odbyć specjalną sesję naukową, na której planowano rozważać zarówno wydarzenia minionego pięćdziesięciolecia, rezultaty współczesnych badań, jak i dalsze perspektywy rozwoju. Wyznaczono na nią dni 8 i 9 czerwca br. Los sprawił, że zabrakło na tej sesji głównego twórcy Toruńskiej Astronomii, profesor Wilhelminy Iwanowskiej, która zmarła 3 tygodnie wcześniej. Planowana Sesja przekształciła się więc w Sesję Jej poświęconą. Sesji patronował Rektor Uniwersytetu Mikołaja Kopernika prof. Andrzej Jamiołkowski, a przewodniczył dyrektor Centrum Astronomii UMK prof. Aleksander Wolszczan. Dziekan Wydziału Fizyki i Astronomii prof. Franciszek Rozpłoch scharakteryzował sylwetkę profesor Iwanowskiej na tle Wydziału. Profesor Sławomir Kalemba mówił o roli Profesor Iwanowskiej w powstaniu i działalności Towarzystwa Miłośników Wilna i Ziemi Wileńskiej. Profesor Robert Głębocki podzielił się wspomnieniami na temat działalności dydaktycznej Profesor Iwanowskiej, podkreślając Jej wspaniałe przygotowanie do wykładów i ich ciągłą aktualność. Profesor Andrzej Woszczyk przedstawił sylwetkę naukową i profil badań Profesor Iwanowskiej, a prof. Andrzej Kus Jej rolę w utworzeniu i budowaniu toruńskiej radioastronomii. Otrzymane przez Uniwersytet i Centrum Astronomii UMK telegramy kondolencyjne odczytał prof. Jacek Krełowski. Przybyli na Sesję absolwenci Toruńskiej Astronomii wspominali, na mniej oficjalnym spotkaniu w Piwnicach, pierwsze lata Obserwatorium. A następnego dnia odbyło się posiedzenie poświęcone sprawozdaniom z bieżącej działalności naukowej pracowników Centrum.

Toruńska Astronomia rozpoczęła swoje istnienie z chwilą powołania do życia Uniwersytetu Mikołaja Kopernika. Do Torunia przybyła w lipcu 1945 roku liczna grupa pracowników Uniwersytetu Stefana Batorego w Wilnie, którzy stali się twórcami toruńskiej uczelni. W tej grupie repatriantów było 3 astronomów wileńskich, którzy ocaleli z pożogi wojennej: profesor Władysław Dziewulski, docent Wilhelmina Iwanowska i adiunkt Stanisław Szeligowski. I oto Oni rozpoczęli organizację astronomicznego warsztatu pracy czyli obserwatorium. A jego profil badawczy ukształtowali profesorowie Władysław Dziewulski i Wilhelmina Iwanowska. Z pomocą przyszli też astronomowie zagraniczni, w szczególności profesor Harlow Schapley z Cambridge w USA i prof. Bertel Linblad ze Sztokholmu. Z Cambridge nadszedł do Torunia już latem 1947 roku 20 cm astrograf Drapera, który był jednym z pierwszych teleskopów na świecie przeznaczonych do fotografowania nieba i który był wykorzystywany w programie opracowania klasyfikacji widmowej gwiazd i słynnego katalogu HD. Prawie 2 lata zajęło poszukiwanie lokalizacji obserwatorium, budowa odpowiedniego pawilonu i kopuły oraz wypracowanie programu badawczego dla tego instrumentu. W lipcu 1949 roku Henryk Iwaniszewski uzyskał pierwsze zdjęcia wykorzystywane następnie do badań wybranych obszarów Drogi Mlecznej i gwiazd zmiennych. Ów moment uważany jest za początek istnienia Toruńskiego Obserwatorium Astronomicznego w Piwnicach.

W Cambridge teleskop ten wykonał ok. 60 tys. zdjęć nieba. W Piwnicach pracował w programie badania Drogi Mlecznej i fotometrycznych dwubarwnych obserwacji gwiazd zmiennych różnych typów i wykonał przeszło 6 tysięcy zdjęć. Później zbudowano w Piwnicach pawilonik dla 20 cm „szukacza komet” (1955), 2 inne pawilony obserwacyjne z 5 m kopułami dla teleskopów uzyskanych ze Szwecji i budynek główny obserwatorium (1958) oraz ustawiono (1962) teleskop Schmidta-Cassegraina (największy teleskop w Polsce), który miał być jednym z głównych instrumentów planowanego Centralnego Obserwatorium Astronomicznego PAN. Teleskop ten został wyposażony w 2 pryzmaty obiektywowe i przez wiele lat wykonywał zdjęcia mające stanowić spektralny przegląd Drogi Mlecznej. Później uzyskano dla niego w Kanadzie spektrograf szczelinowy. Ten kopernikowski spektrograf kanadyjski wsławił się m.in. pierwszymi na świecie widmowymi obserwacjami Nowej Cygni 1975. W roku 1988 wyposażenie optyczne obserwatorium zostało uzupełnione o 60 cm teleskop paraboliczny Zeissa z szybkim fotometrem fotoelektrycznym, a w roku 1996 o małą kamerę CCD Schmidta-Cassegraina, służącą do obserwacji fotometrycznych dużych pól gwiazdowych. Od samego początku swego istnienia Obserwatorium Toruńskie miało i ma nadal charakter astrofizyczny: zajmuje się głównie obserwacjami fotometrycznymi i spektrofotometrycznymi oraz ich interpretacjami. Fotometria i spektroskopia były przedmiotem zainteresowań badawczych profesor Iwanowskiej i stąd wziął się profil badawczy Obserwatorium Toruńskiego. Pierwszym programem obserwacyjnym było badanie struktury Drogi Mlecznej w wybranych polach leżących wzdłuż i w poprzek ramion spiralnych naszej Galaktyki. Poprzez dwubarwną fotometrię fotograficzną kilkunastu tysięcy gwiazd określano ich „obserwowane” (na ogół poczerwienione) wskaźniki barwy, a poprzez klasyfikację widmową ich niepoczerwienione wskaźniki barwy. Otrzymane w ten sposób nadwyżki barwy określały ekstynkcję międzygwiazdową i jej rozkład przestrzenny w wybranych polach. To zainteresowanie materią międzygwiazdową trwa do dzisiaj. W dość szerokiej współpracy międzynarodowej astronomowie toruńscy badają metodami spektroskopowymi różne aspekty występowania i natury tej materii. Cefeidy, gwiazdy typu RR Lyrae, gwiazdy magnetyczne, gwiazdy symbiotyczne, gwiazdy Wolfa-Rayeta i generalnie gwiazdy należące do różnych populacji i znajdujące się w różnych stadiach ewolucji oraz komety były przedmiotem zainteresowań badawczych toruńskich astronomów. Obecnie główna orientacja badawcza toruńskich astrofizyków koncentruje się wokół badania gwiazd w późnych stadiach ewolucji. Zarysowująca się obecnie możliwość udziału polskich astronomów w budowie i eksploatacji 10-metrowego teleskopu optycznego SALT w Republice Południowej Afryki będzie miała ogromny wpływ na rozwój nie tylko toruńskiej ale generalnie polskiej astrofizyki. Astronomowie toruńscy aktywnie uczestniczą w przygotowaniach naukowych i technicznych tej inwestycji.

Od połowy lat pięćdziesiątych rozpoczęto w Toruniu prace zmierzające do wdrożenia radiowych technik obserwacyjnych. Prowadzono seminarium i odpowiednie prace eksperymentalne, co doprowadziło do uruchomienia w roku 1958 regularnych obserwacji Słońca. Te obserwacje na fali 2.37 m trwają do dziś. Później zbudowano kilka instrumentów (radioteleskopów), które obserwowały głównie różne aspekty promieniowania radiowego Słońca i jego korony. Z okazji obchodów Roku Kopernikańskiego zbudowano radiowy spektrograf satelitarny (eksperyment „Kopernik 500” wprowadzony na orbitę 19 kwietnia 1973 roku) i budynek zakładowy mieszczący pracownie naukowe i laboratoria techniczne. Zamierzano jeszcze podjąć budowę dużego interferometru radiowego, składającego się z 5 anten parabolicznych o średnicy 25 m, radioteleskop o średnicy czaszy równej 15 m oraz we własnych pracowniach zbudować dla niego różnego rodzaju aparaturę odbiorczą. W tym najważniejszy był terminal interferometrii na bardzo dużych bazach, czyli specjalna aparatura odbiorcza na wiele pasm w zakresie 400 – 5000 MHz, która umożliwiła toruńskiemu ośrodkowi na uczestnictwo, od 1982 roku, w europejskiej i światowej sieci VLBI. Międzynarodowa pozycja toruńskiej radioastronomii znacznie wzrosła dzięki uruchomieniu w 1994 roku wielkiego radioteleskopu o średnicy 32 m. Profesor Iwanowska nadała mu imię „Kopernik” (patrz PA nr 3/97 oraz U-PA nr 3/99, str. 115). Radioteleskop ten nie tylko uczestniczy w międzynarodowych badaniach w systemie VLBI, ale również bierze udział w kosmicznym programie VSOP wchodząc w skład wirtualnego mega teleskopu radiowego, którego średnica jest trzykrotnie większa od średnicy Ziemi. Obok udziału w międzynarodowych programach VLBI i VSOP 32 m radioteleskop jest wykorzystywany przez radioastronomów toruńskich do badań m.in. aktywnych jąder galaktyk (czyli obiektów AGN), pulsarów oraz kosmicznych maserów i mega maserów. Naturalne źródła promieniowania maserowego molekuł OH, H2O i CH3OH obserwowane w Toruniu na częstościach od 1,6 do 22 GHz dają astronomom szansę poznania właściwości materii gazowo-pyłowej w obszarach powstawania gwiazd, w otoczkach wyewoluowanych gwiazd oraz w aktywnych jądrach galaktyk.

Profesor Dziewulski uprawiał astronomię gwiazdową i mechanikę nieba. M.in. badał ruch asteroidów i komet głównie poprzez wyznaczanie perturbacji wiekowych w ich ruchu. Później Jego uczniowie i następcy podjęli próbę wyjaśnienia pochodzenia asteroidów oraz poznania analitycznych własności równań opisujących ruch, badania ewolucji orbit ciał Układu Planetarnego i badania ruchu sztucznych satelitów Ziemi. Dzięki zastosowaniu komputerów i metod numerycznych okazało się, że efekt chaosu deterministycznego jest obecny praktycznie we wszystkich modelach opisujących ruch orbitalny i ruch obrotowy ciał w Układzie Słonecznym. Z jednej strony efekt ten jest wynikiem stosowania metod numerycznych, ale jest też związany z właściwościami równań ruchu. Toruńscy mechanicy nieba badają te efekty. Jest to szczególnie ważne w epoce odkrycia układów planetarnych wokół innych gwiazd. Poprawna interpretacja danych obserwacyjnych wymaga m.in. określenia specyficznych cech pojawiających się w tych obserwacjach jako efekt istnienia układu. Niezwykle ważne jest również poznanie mechanizmów powstawania układów planetarnych. I to ma być program przyszłych badań toruńskich mechaników nieba.

Pierwszy dyplom magisterski z astronomii wydano w Toruniu w roku 1950, a pierwszy doktorat z astronomii absolwent UMK obronił w 1959 roku. Do roku 1999 wydano w Toruniu 188 dyplomów doktorskich. Pierwsza habilitacja odbyła się w roku 1947, a dotychczas odbyło się 21 habilitacji. Ośmiu wychowanków toruńskiej astronomii uzyskało tytuły profesorskie, a 1 został członkiem korespondentem Polskiej Akademii Nauk.

Od 1997 roku astronomia na Uniwersytecie Mikołaja Kopernika jest zorganizowana w Centrum Astronomii UMK, które jest częścią składową Wydziału Fizyki i Astronomii UMK. Obecnie dyrektorem Centrum jest wychowanek toruńskiej astronomii i odkrywca pierwszych pozasłonecznych planet profesor Aleksander Wolszczan.

(aw)

Źródło:
Urania – Postępy Astronomii nr 5/99

Urania, wydanie specjalne - Zaćmienie Słońca w Polsce 11.08 z Wydania specjalnego Uranii-Postępów Astronomii

W Szczecinku...
11 sierpnia br. byt dla szczecineckich miłośników astronomii dniem szczególnym i swoistym wyzwaniem. Częściowe zaćmie­nie Słońca stworzyło okazję dla przeprowadzenia wartościowych obserwacji. Nad Szczecinkiem zaćmienie rozpoczęło się ok. godz. 11:27 CSE. Momentu pierwszego kontaktu nie udało się dokładnie wyznaczyć ze względu na duże zachmurzenie nieba. Ale już po kilkunastu mi­nutach szybki wiatr przegonił chmury i warunki obserwacji do końca zaćmienia były dobre. Moment maksymalnej fazy zaćmienia, kiedy Księżyc zakrył 84% tarczy Słońca, nastąpił o godz. 12:44, a ostatniego kontaktu o godz. 14:04 CSE. Wykonano sekwencje zdjęć obrazujących kolejne fazy zaćmienia przy pomocy reflektora 80/1200 aparatem Zenit 122. Dzięki pomocy Urzędu Miasta i lokalnych mediów zorganizowano ciekawą imprezę: „Minifestyn Słońca". Miejscem festynu był park miejski licznie odwiedzany przez mieszkańców i turystów. Większość przybyłych oglądała zaćmienie przez filtry. Bardziej dociekliwi mogli penetrować fazy zakrycia oraz plamy słoneczne na białych ekranach umieszczonych przy okularach lunet. Najmłodsi obserwowali zachowanie się ptac­twa wodnego na jeziorze i małych zwierząt. Przeprowadzony został, wzbudzający zainteresowanie astronomią konkurs wiedzy o Słońcu. Zwycięzcy konkursu nagrodzeni zostali cennymi publikacjami oraz kopertami z okolicznościowym datownikiem i rysunkiem zakrytego przez Księżyc Słońca. /.../ Zaćmienie Słońca, jak każde wspaniałe i niecodzienne wydarzenie, zmusza ludzi do nowego spojrzenia na przyrodę i życie. Chyba w tym tkwi sens organizowania podobnych imprez. Na marginesie tej notatki należy dodać, że ambitnym zamierzeniem szczecineckich miłośników astronomii jest zbudowanie w mieście małego planetarium. Osoby, które chciałyby pomóc w realizacji tej idei, proszone są o kontakt listowny: SKBPS, 78-400 Szczecinek, ul. Lipowa5/6 lub Tel /094/ 37 419 57.
Lech Palczewski

...i w Krośnie
O godz. 11.00 wyszedłem z domu na podwórko szkolne, zaopatrzony w statyw, aparat Zenit 12xp, teleobiektyw MC MTO-11CA 100 1000 mm i komplet filtrów. Po kilku próbach widzę, że przy szybkości migawki 1/500 s i 1/250 s aparat diodami daje mi do zrozumienia, że obraz będzie niedoświetlony, to samo przy migawce 1/125 s. Rezygnuję z chybotliwego statywu, szybko myślę, jak wykonać zdjęcie z wolnej ręki przez tak duży i ciężki teleobiektyw. Zbliża się maksimum zaćmienia Słońca, przez filtry aparat nie pozwala wyko­nać dokładnego zdjęcia. Pozo­staje jedno: usuwam filtry, zostawiając tylko jeden ultrafioletowy, który poza zabezpieczeniem obiektywu nie zabezpiecza mojego wzroku, a trzeba pamiętać, że w Krośnie zaćmienie Słońca wynosiło 93%. Widzę wnękę w murze szkoły, nie namyślam się, staję przy murze, opierając się i przyciskając teleobiektyw, jest możliwość wykonywania zdjęć przy szybkości migawki 1/60s i 1/ 30s, wykonuję 30 zdjęć. Wszystko szczęśliwie się zakończyło, a wystarczyło, żeby w chmurach w czasie wykonywania zdjęć zrobiła się malutka przerwa: teleobiektyw, zbliżenie 20 razy, oko przy wizjerze i ślepota jednego oka pewna na 100%. Prawdopodobnie byłoby długie leczenie i koniec z astronomią, ale to zrozumiałem dopiero na drugi dzień, gdy opadły emocje.
Jerzy Zagrodnik

Urania, wydanie specjalne - I w Europie, Wyjazd Sekcji Obserwacji Pozycji i Zakryć

Całkowite zaćmienie Słońca Szantód, Węgry, 11-08-1999
Pomysł zorganizowania wyprawy na całkowite zaćmienie Słońca na Węgry powstał w Sekcji Obserwacji Pozycji i Zakryć (SOPiZ) już w 1997 r, a podczas XIX Seminarium SOPiZ w 1998 przedstawiono konkretny plan całej wyprawy. Podczas jubileuszowego, XX Semi­narium SOPiZ, które odbyło się w dniach 22-24 maja 1999 r. w CAMK-u w Warszawie, jedną sesję (5 referatów) poświęcono „Wielkim Europejskim Zaćmieniom Słońca" — w rym całkowitemu zaćmieniu Słońca 11 sierpnia 1999 r. Wstęp był wolny. 24 lipca w Muzeum Techniki zorganizowano podobne spotkanie z udziałem ponad 60 osób. Prelekcje wygłosili dr Marek Zawilski i Roman Fangor. Warszawskie media nie były zainteresowane tymi spotkaniami. Gdy na 2-3 dni przed zaćmieniem w prasie znalazły się informacje o zjawisku, okazało się, że uzyskanie wiarygodnych informacji nie jest łatwe, bo większość astronomów (i obserwatorów PTMA) wyjechała już za granicę...

Relacja Romana Fangora:
Przygotowania do udziału w wyprawie na Węgry zacząłem na początku roku. W przeciwieństwie do poprzednich zaćmień Słońca, które w Polsce były zwykle nisko nad horyzontem, a wykonywanie zdjęć refraktorem 80/ 1200 wymagało użycia tylko dwóch filtrów o gęstości ok. 40x każdy, obecnie sytuacja była inna. Aby wykonać zdjęcia zarówno fazy częściowej, jak całkowitej, zaplanowałem zakup teleobiektywu „MTO 11CA" o ognisko­wej f = 1000 mm i światłosile F/10. Faza całkowita miała być oczywiście fotografowana bez żadnego filtru, natomiast faza częściowa z telekonwerterem 2x i specjalnym filtrem słonecznym. Problemy zaczęły się przy próbie sprowadzenia takiego filtru przez znajomych — do maja nic z tego nie wyszło. Wówczas spróbowałem zamówić filtr poprzez Internet. Ze strony firmy „Orion" dowiedziałem się, że nie można u nich tego zamówić, bo w Europie trzeba przez dealerów europejskich. Wybrałem firmę znajdują­cą się blisko Polski — niestety, łatwiej było trafić na jakieś dowcipy polityczne niż zapoznać się z ofertą dotyczącą tych filtrów... Spróbowałem w firmie „Thousand Oaks Optical". Po trwającej pewien czas wymianie e-maili przyjęli w lipcu zamówienie, ale zaznaczyli, że ze względu na czas i duże zamówienia nie dają gwarancji, że filtr otrzymam przed 11 sierpnia. Na „wszelki wypadek" próbowałem znaleźć inne filtry. Próby kupienia w sklepach fotograficznych i giełdach jakiegokolwiek filtru, który by się nadał, spełzły na niczym. W najlepszym razie można było dostać filtry o gęstości 8x, tymczasem potrzeba było filtru o gęstości co najmniej 10000x... (nawet w prasie były informacje o braku na rynku jakichkolwiek akcesoriów potrzebnych do obserwacji zaćmienia Słońca). W lipcu udało mi się kupić inny teleobiektyw — „Rubinar", który został przystosowany przez Janusza Wilanda do jego montażu używanego wcześniej do fotografowania komet. Na tym montażu oprócz w/w „Rubinara" znalazła się kamera wideo oraz drugi (mniejszy) teleobiektyw. Plan za­kładał jednoczesne fotografowanie dwoma aparatami fotograficznymi i rejestrowanie na taśmie wideo. Czas płynął, filtru nie dostałem i zastosowane w końcu filtry do teleobiektywu i kamery były tylko improwizacją. Na kilka dni przed planowanym na 8 sierpnia wyjazdem nastąpiło pogorszenie zdrowia, równocześnie otrzymałem zamówiony filtr (!) — ale zabrakło już czasu, aby wykonać więcej próbnych zdjęć. Decyzję o wyjeździe podjąłem na kilka godzin przed odjazdem obserwatorów z Warszawy do Łodzi, skąd wyruszała cała wyprawa.

Relacja Janusza Wilanda:
Ja kupiłem na zaćmienie obiektyw MTO 10/1000 i zblokowałem go z drugim teleobiektywem o ogniskowej 500 mm w jeden układ. Ponieważ podczas testów mój statyw się chwiał, podjąłem decyzję o wykonaniu nowego, stabilnego statywu (na dwa dni przed wyjazdem!). Okazał się on bardzo praktyczny, gdyż jeden z teleobiektywów służył do rzucania obrazu Słońca na ekranik z zamontowanym do niego zegarkiem. Dzięki temu bez potrzeby używania specjalnych okularów i filtrów można było oglądać obrazy Słońca bezpiecznie, w dużym powiększeniu. Na dwa miesiące przed zaćmieniem kupiłem specjalny filtr słoneczny do MTO. Po testach okazało się, że powierzchnie tego filtru są tak fatalne, że plamy na Słońcu, które były świetnie widoczne — na zdjęciach w ogóle nie wyszły. Uratował mnie w końcu Janusz Płeszka (firma ASTROKRAK), który poprawił płaszczyzny tego filtru tak, że obrazy Słońca na kliszy były bardzo dobre. Poprawiony filtr dostałem w ostatniej chwili w piątek, w sobotę wykonałem test, a w niedzielę udałem się z moimi synami Michałem i Pawłem do Łodzi na miejsce zbiórki. W niedzielę 8 sierpnia wszyscy uczestnicy wyprawy zebrali się w Łodzi. O godz. 21 rozpoczęła się podróż autokarem, a dyr. Planetarium i Obserwatorium m. Łodzi Mieczysław Borkowski pilotował nas swoim polonezem, z którym mieliśmy łączność przez CB radio. W nocy przekroczyliśmy granicę Polski w Chyżnem, a później wjechaliśmy na teren Węgier przez punkt graniczny Sahy. Na szczęście nie było kolejek, a odprawy paszportowe przebiegały szybko i sprawnie. Rankiem 9 sierpnia wjechaliśmy do Budapesztu, gdzie powitały nas korki uliczne spowodowane remontem dróg — skąd my to znamy! Po przekroczeniu Dunaju pojechaliśmy autostradą nad Balaton, do miasteczka wczasowego Szantód, do którego do­tarliśmy po ok. 14 godzinach podróży autokarowej. Zabudowa tej osady składa się prawie wyłącznie z domków jed­norodzinnych, nie licząc kilku małych hoteli, w których też byliśmy zakwaterowani. Po rozpakowaniu się udaliśmy się na pierwsze zwiedzanie miasteczka, gdzie główna promenada prowadziła do portu, z którego promem samochodowym można było się dostać na drugi brzeg do miejscowości Tihany. Pogoda była słoneczna i upalna. 10 sierpnia — na dzień przed zaćmieniem — po śniadaniu przeprowadziliśmy próbę generalną również przy wspaniałej pogodzie. Każdy przyniósł swoją aparaturę do obserwacji i fotografowania Słońca i sprawdzał działanie sprzętu na trawiastej plaży przy hotelu. Pod koniec próby niebo zasnuło się niewielkimi chmurami i nie było wiadomo, czy nad Węgry dotarła już gruba warstwa chmur z Europy Zachodniej, czy to jest zjawisko lokalne, związane z wielkością jeziora. Po próbie był czas wolny na dalsze zwiedzanie, opalanie się lub kąpiel w Balatonie (niebo ponownie było czyste). Co ciekawe, Balaton po naszej stronie był bardzo płytki, bowiem nawet dzieci mogły wchodzić 100 m w głąb jeziora. Niestety, woda była mętna, a dno, szczególnie przy brzegu, muliste. Większość uczestników wyprawy kupiła koszulki z zaćmieniem Słońca — stąd nazwa naszej grupy obserwatorów — „Czarne Koszule". Prawie wszyscy kupili sobie specjalne okulary sprzedawane początkowo po ok. 350 forintów (przed zaćmieniem i po 600...). Były też szybki spawalnicze, folia aluminiowa, dyskietki, ale nie było już okopconych szybek — jakby nie było — to już prawie XXI wiek. Pod wieczór zaczął wiać wiatr i zachmurzyło się. Prognozy pogody przewidywały następnego ranka zachmurzenie ponad 65%. W nocy wiał silny wiatr i kto nie mógł zasnąć, ten przeżył podczas obserwacji pogody w noc przed zaćmieniem wielkie emocje. Nad ranem widać było błyskawice nad zachodnim brzegiem Balatonu (czyli po drugiej stronie). Zachmurzyło się całkowicie. Wyładowania w chmurach było widać także po naszej stronie po godz. 5-tej. Od 6-tej chmury obniżyły się i zaczął u nas padać deszcz. Praktycznie wydawało się, że jest już po zaćmieniu. 11 sierpnia rano nastąpiła cudowna zmiana pogody. W ciągu godziny zniknęły chmury i pojawiło się Słońce na błękitnym niebie. Z wielkimi nadziejami zaraz po śniadaniu udaliśmy się na miejsce obserwacji w do­skonałych nastrojach. Dyr. Borkowski miał problemy z wjechaniem samochodem na teren plażowy celem rozstawienia dużej ilości sprzętu. Właścicielka hotelu nie zgadzała się na wjazd samochodu na kamienistą uliczkę prowadzącą do plaży. Jednak 5000 forintów zlikwidowało opór i nasz główny organizator wyprawy mógł już bez przeszkód rozstawić się ze sprzętem, którego przywiózł niemało. Kilkoro z nas (w tym dr Marek Zawilski — koordynator SOPiZ z małżonką) udało się na obserwację na drugi brzeg do Tihany.

Relacja R.F.:
Podczas próby przeprowadzonej dzień przed zaćmieniem okazało się, że niski montaż wymagał postawienia go np. na stoliku, gdyż wizjery kamery i aparatów znajdowały się zaledwie 30 cm nad ziemią i trzeba by wykonywać zdjęcia, leżąc na trawie. Starania o jakiś stolik nie były owocne — w hotelu nie wyrażono zgody na jego pożyczenie! W ostatniej chwili (tuż przed właściwym zaćmieniem) jeden z gości hotelowych wyniósł ze swego pokoju taki stolik.

Relacja J.W.:
11 sierpnia 1999, o godz. 11:26:10 rozpoczęło się częściowe zaćmienie Słońca przy pięknej słonecznej pogodzie i temperaturze powietrza 38 stopni („na słońcu"). Wszyscy byli już gotowi do obserwacji. Wyposażenie członków wyprawy było zróżnicowane. Większość miała małe lunetki połączone z aparatem fotograficznym; były także teleobiektywy MTO 10/1000, które dawały z telekonwerterem obraz Słońca o średnicy ok. 19 mm. W kilku miejscach można było oglądać prze­bieg zaćmienia na ekranikach, na któ­rych rzucany był obraz Słońca. Spora część obserwatorów wykonywała zdjęcia, a także były nagrywane relacje wydarzeń na trzech kamerach wideo. Pięknie były widoczne plamy na tarczy Słońca i obserwowaliśmy, jak Księżyc zakrywa je po kolei. Od godz. 12 przez Słońce przetaczała się mała ławica chmur — niepokój obserwatorów — czy fazę całkowitą będziemy widzieli tylko przez chmury? Na szczęście, na 20 minut przed kulminacją zjawiska, chmury w tej części nieba zniknęły zupełnie (były po północnej stronie). Przy fazie ok. 0,8 można już było zauważyć, że oświetlenie jest inne, temperatura spadała, podniecenie nas wszystkich wzrastało — coś się zaczynało dziać. Na białym płótnie pod drzewem obserwowaliśmy malutkie obrazy rogalików Słońca — dziurki w liściach działały jak „camera obscura" Przed fazą całkowitą cienie stały się bardzo wyraźne (bez półcieni), zdecydowanie się ściemniło, a temperatura wyraźnie spadła; wielu pozakładało coś na siebie. Wszyscy byliśmy podekscytowani i szczęśliwi, że to niecodzienne zjawisko, które ma się zaraz zacząć, będzie widoczne na idealnie czystym niebie. Na horyzoncie nad Balatonem były widoczne chmury, które z koloru białego stopniowo ciemniały. Stamtąd biegł cień Księżyca. O godzinie 12h 48m 50s zaczęło się u nas całkowite zaćmienie Słońca. To wspaniałe zjawisko przypadło podczas dużej aktywności Słońca, toteż widać było cudowne różowe protuberancje. Pięknie pokazała się korona słoneczna. Zrobiło się prawie zupełnie ciemno jak u nas w Polsce ok. godziny po zachodzie Słońca. Na niebie pięknie błyszczała Wenus z dołu po lewej stronie, natomiast z prawej strony widoczny był Merkury. Po pewnym wpatrzeniu się widać też było najjaśniejsze gwiazdy — Kastora, Polluksa, niektórzy dostrzegli także Procjona i Syriusza. Na bardzo ciemnym granatowym niebie widać było czarne kółko z jasną obwódką — koroną słoneczną. Wszyscy byli podnieceni, a wrażenia podczas fazy całkowitej były niesamowite. To było wspaniałe przeżycie. Kolor chmur na horyzoncie zmienił się na żółto-różowy, a na przeciwnym brzegu Balatonu było widać, jak włączyło się oświetlenie domów, ulic i przystani. Widoczne też były błyski fleszów. Co chwilę słychać było okrzyki zachwytu nad pięknem tego zjawiska. Będąc zajęty filmowaniem zaćmienia, ludzi i Balatonu podczas fazy całkowitej, tylko dzięki mojemu serdecznemu koledze Andrzejowi Mikielowi mogłem podziwiać cudowną koronę słoneczną i protuberancje przez jego wspaniałą lornetkę 25x70 przez całe 30 sekund. Dzięki Ci za to Andrzejku – nie zapomnę tego widoku do końca życia.

Relacja R.F.:
Zrealizowanie całego mojego planu obserwacyjnego nie było łatwe. Zdjęcia były wykonywane dwoma aparatami na 2 błonach negatywowych o czułości 25 ASA (specjalnie wybranych ze względu na małe ziarno, większy kontrast i uniknięcie prześwietlenia podczas fazy częściowej) oraz na 3 slajdach o większej czułości (jedna błona — 36 zdjęć — miała być użyta tylko do fazy całkowitej). Czasy na­świetlania były ustalone według tabel, uwzględniających gęstość posiadanego filtru (0,01% czyli 10000*), czułość błony i jasność teleobiektywu — niemal każde zdjęcie było wykonywane 2-3 razy (przy 2- i 4-krotnie dłuższej migawce). Najtrudniejsza była część podczas fazy całkowitej. W cią­gu ok. 4 minut (czyli 2 m 23 s zaćmieni a całkowitego plus po kilkadziesiąt sekund przed i po fazie całkowitej) trzeba było zdjąć filtry słoneczne z tele­obiektywu i kamery, wykonać sekwencję zdjęć z perłami Baily'ego, wykręcić aparat z „Rubinara", wyjąć teleobiektyw, wkręcić aparat z powrotem, wykonać jak najwięcej zdjęć na slajdach, i drugim aparatem z negatywem, zmienić ustawienie migawki w kamerze oraz zarejestrować także Wenus i Merkurego, następnie przed końcem fazy całkowitej powrócić do poprzedniego ustawienia „zooma" w kamerze, ponownie wkręcić telekonwerter, wykonać serię zdjęć podczas końca fazy całkowitej i ponow­nie założyć filtry słoneczne. Na kilka minut przed początkiem zaćmienia całkowitego zmieniłem plan i usunięcie telekonwertera nastąpiło 2 minuty przed fazą całkowitą, a wstawienie — już po fazie całkowitej. Mimo iż podczas prób mogłem wykonać te „operacje" w 15 sekund, ryzyko, że nie zdążę z wymianą optyki przed końcem fazy całkowitej (i aparat będę miał w ręku...), było zbyt duże. Plan został zrealizowany niemal w całości — nie zdążyłem tylko zarejestrować kamerą wideo także planet. W ciągu ok. 3 minut wykonałem prawie cały slajd (ok. 30 zdjęć). „Gołym okiem" widziałem zaćmienie całkowite jedynie przez kilkanaście sekund — pozostałe dwie minuty tylko przez wizjer aparatu i kamery (gdzie korona była wspaniale widoczna, zwłaszcza przy migawce 1/6 sekundy). Było na tyle ciemno, że nie widziałem cyfr na zegarku z DCF i cały plan realizowałem dosłownie „w ciemno". Mając na uszach słuchawki, aby kontrolować nagrywaną fonię przez kamerę, słyszałem krzyki osób podnieconych fazą całkowitą. Wkrótce potem nagrałem relacje wielu obserwatorów. Dopiero pod koniec zaćmienia częściowego zauważyłem, że podczas wykonywania zdjęć aparat się poruszał. Jak się potem okazało, odkręciły się śrubki mocujące pierścień z gwintem w telekonwerterze. Dokręcenie ich na plaży bez specjalnego śrubokręta było niemożliwe.

Relacja J. W.:
Po 2 minutach i 23 sekundach pojawiła się z prawej strony korony słonecznej śliczna perła, która szybko jaśniała i na niebie widoczny był tzw. pierścień z diamentem. Znowu zaświeciło nam Słońce przy wrzawie obserwatorów i okrzykach radości. W tym momencie biliśmy brawo jak w teatrze po wspaniałym przedstawieniu. Temperatura powietrza spadła do ok. 20 stopni, czyli o prawie 20 stopni! Dalej było chłodno, choć już dość jasno. Na białej płachcie obrazy rogalików słonecznych obróciły się. A zaraz po tym, jak wyjrzało Słońce, stado przerażonych jaskółek z krzykiem poderwało się i przeleciało koło nas nisko nad ziemią. Na jeziorze słychać było syreny okrętów. Wkrótce po całkowitej fazie wypiliśmy szampana i atmosfera silnego podniecenia zaczęła opadać — pojawiła się wielka radość z faktu, że udało się nam obserwować ten wielki spektakl na niebie przy wspaniałej pogodzie. O godzinie 14:13 ostatni fragment Księżyca zszedł z tarczy Słońca i zaczęliśmy pomału chować sprzęt. Radość i humory dopisywały nam do końca wyprawy tym bardziej, że ob­serwacje na półwyspie w Tihany rów­nież się udały. Wieczorem w hotelu odbyła się prezentacja nagrania wideo z fazy całkowitej, zarejestrowanej kamerą przez R. Fangora. Rankiem 12 sierpnia po śniadaniu udaliśmy się do Budapesztu. Zwiedzaliśmy zabytki tego miasta w przyspieszonym tempie i ok. 19-tej wyruszyliśmy w kierunku Polski. Bez problemów 13 sierpnia (ok. godz. 8) dotarliśmy do Łodzi, gdzie zakończyła się nasza wyprawa na całkowite zaćmienie Słońca.

Relacja R.F.:
Po powrocie do Warszawy oddałem do wywołania jeden slajd i jeden negatyw (aby w razie jakiegoś nieszczęścia w punktach „Kodaka" uniknąć zniszczenia wszystkich zdjęć). Po wywołaniu okazało się, że filtr miał większą gęstość niż podano w opisie, sprawdzona później doświadczalnie jasność „Rubinara" wynosiła nie 10, a 16 i wszystkie zdjęcia są niedoświetlone... Jedynie te, które miały być 4-krotnie prześwietlone, były do przyjęcia, ale za to poruszone... Pozostałe filmy zostały wywołane w tzw. „forsownej obróbce", co poprawiło jakość tych zdjęć. W praktyce tylko ze slajdów można było otrzymać przyzwoite obrazy. Trzeba było zdecydować się na dość kosztowne (ale jedyne w tej sytuacji) rozwiązanie: wykonania kontrnegatywów (czyli negatywów ze slajdów), duplikatów ze slajdów (aby pokazywać jedynie duplikaty, a nie oryginały) oraz zeskanować najlepsze slajdy i dopiero w postaci cyfrowej poprawić ich jakość. Okazało się bo­wiem, że „Rubinar" ma dość nietypo­wą wadę (a może to jego właściwość?) — na zdjęciach z perłami Bailley'a występują dość silne niebieskie zaświetlenia. Dopiero po korekcie pro­gramami graficznymi w komputerze można było zmniejszyć te zaświetlenia. Trzy tak wykonane zdjęcia formatu 50x60 cm były pokazane 26 września 1999r w CAMK-u w Warszawie, podczas „Dnia Otwartego". Autorzy tej relacji oraz p. Daniel Filipowicz zarejestrowali zaćmienie (i całą wyprawę) 3 kamerami wideo. W sumie na 7 taśmach mamy ponad 8 godzin nagrań! Krótki (44 minutowy) film z zaćmienia zaprezentowaliśmy na w/w „Dniu Otwartym". A na naszej (Oddziału PTMA w Warszawie) stronie WWW można obejrzeć nasze zdjęcia z zaćmienia (a także uczestników innych wypraw). Na zakończenie gorące podziękowania dla organizatorów wyprawy, a zwłaszcza dla Dyrektora Planetarium i Obserwatorium Astronomicznego Miasta Łodzi, pana Mieczysława Borkowskiego — za jego trud i realizację naszej wspólnej wyprawy na obserwację tego wspaniałego wydarzenia na niebie.

Roman Fangor i Janusz Wiland

Urania, wydanie specjalne - I stała się ciemność, Sebastian Soberski

Dnia 11 sierpnia 1999 roku byliśmy świadkami ostatniego w tym tysiącleciu całkowitego zaćmienia Słońca. Grupa astronomów i studentów z Torunia wraz z miłośnikami astronomii z grudziądzkiego obserwatorium, zorganizowała wspólną wyprawę w pas całkowitego zaćmienia Słońca.

Wzięliśmy ze sobą specjalistyczny sprzęt. Prezentowane zdjęcia wykonane zostały przez teleskop soczewkowy o średnicy obiektywu 80 mm i ogniskowej 1200 mm. Bardzo ważny był wybór miejsca obserwacji. Ostatecznie zdecydowaliśmy się na Węgry.

Dzień przed zaćmieniem w okolicach Budapesztu było około 38°C. Postanowiliśmy przenocować niedaleko Budapesztu i nocą, po przeanalizowaniu prognoz pogody, zadecydować w jakim rejonie Węgier będą najlepsze warunki.

Z raportów telewizyjnych i radiowych wynikało, że drogi prowadzące w rejon jeziora Balaton są zakorkowane przez amatorów zaćmienia. Na dzień przed zjawiskiem do największej nad Balatonem miejscowości, czterdziestotysięcznego Siofoku, przyjechało 300000 obserwatorów. Samochody na autostradzie poruszały się z „zawrotną" prędkością 3 kilometrów na godzinę. Jednak okazało się, że ze względu na pogodę nie jest to optymalny rejon do obserwacji. Najkorzystniej powinno być w okolicach miejscowości Paks, ponieważ nad Balatonem zapowiadano przelotne opady, a w rejonie Szeged stosunkowo duże zachmurzenie. Postanowiliśmy bocznymi drogami przebijać się na południe, aby jak najgłębiej wjechać w pas całkowitego zaćmienia. Ranek w dniu zaćmienia powitał nas chmurami. Jednak podczas jazdy na południe, w miarę upływu czasu niebo stało się bezchmurne. Na 45 minut przed rozpoczęciem kosmicznego spektaklu zatrzymaliśmy się w małej miejscowości Dunafoldvar leżącej nad Dunajem, 20 kilometrów na południe od Dunaujvaros. Znaleźliśmy się prawie w centrum pasa całkowitego zaćmienia. Szybko rozstawiliśmy sprzęt na skarpie przy katolickim kościele i po kilku minutach zaczęło się ... padł okrzyk: „Pierwszy kontakt!".

Słońca zaczęło ubywać od prawej strony. Podczas fazy częściowej cały czas byliśmy gotowi, aby w przypadku załamania aury zapakować teleskop do samochodu i gonić dobrą pogodę. Na szczęście nie było to konieczne. W końcu pozostał już tylko wąski sierp Słońca. W środku dnia zaczęły być widoczne jasne planety: Wenus i Merkury. Jeszcze ostatni błysk fotosfery i tarcza Słońca zniknęła... ...zrobiło się ciemno. Zapanowała wszechogarniająca cisza rozdzierana tylko okrzykami: „Pozostało jeszcze 30 sekund!... jeszcze 10!..."

W czasie 2 minut i 18 sekund wszyscy poczuliśmy jeszcze silniej, że żyjemy w Kosmosie. W ciągu paru chwil kilka ciał kosmicznych znalazło się dokładnie na jednej linii: Słońce, Księżyc, My i Ziemia. Pomimo że znaliśmy mechanizm tego zjawiska, jednakże jego nieuchronność wzbudzała w nas podświadomy, irracjonalny lęk. Czuliśmy również zachwyt dla praw przyrody, które tak konsekwentnie od miliardów lat wiążą przyczyny ze skutkami w naszym Wszechświecie. Korona słoneczna była nadspodziewanie jasna, a spoza ciemnej tarczy Księżyca wybijały się fioletowe protuberancje. Patrząc na ten kosmiczny spektakl, miało się przekonanie, że jeszcze raz potwierdziły się słowa Mikołaja Kopernika, który powiedział: „A cóż piękniejszego nad niebo, które przecież ogarnia wszystko, co piękne".

„...Uwaga koniec! Trzeci kontakt!". Na tę komendę szybko założyłem fi luna obiektyw teleskopu, który uchronił mnie przed potokiem fotonów dobiegających z wyłaniającej się tarczy Słońca. Jest to już druga astronomiczna wyprawa na całkowite zaćmienie Słońca, w której brali udział członkowie Koła Naukowego Studentów Fizyki i Astronomii UMK. Pierwsza, w marcu 1997 roku. zawiodła nas aż do Mongolii, gdzie w czasie zaćmienia można było podziwiać kometę stulecia (Hale-Bopp'97). Następne całkowite zaćmienie będzie widoczne w 2001 roku na terenie Afryki. Będzie to pierwsze zaćmienie w nowym tysiącleciu. Już teraz zaczynamy przygotowania do obserwacji tego zjawiska.
Sebastian Soberski

Urania, wydanie specjalne - Nasze zaćmienie, Waldemar Ogloza, Bartłomiej Zakrzewski

Wprawa została zorganizowana przez studentów fizyki krakowskiej WSP. Główny cel — zaćmienie! Cele dodatkowe: zobaczyć, zwiedzić, obejrzeć, co tylko jest po drodze. Własny środek transportu umożliwia dość swobodne zaplanowanie trasy. Jedziemy na południe Wągier, do Szeged, w sam środek pasa zaćmienia. Tam prawdopodobieństwo pogody jest o całe 3% większe niż nad masowo obleganym Balatonem. Od momentu wyjazdu z Krakowa zaćmienie jest ciągle obecne w naszych rozmowach i rozmyślaniach. Nawet w podziemnych basenach Miszkolca czy mrocznych piwnicach Tokaju. Na granicach dreszczyk emocji. Czy będzie tłok? Czy mamy poprawnie wypełnioną Eurolistę? Czy będą pytania o sprzęt? Bez większych przeszkód docieramy na miejsce.

W dzień przed zaćmieniem robimy próbę generalną. Z przepastnych bagażników autobusu wyłaniają się teleskopy i statywy, kamery i teleobiektywy. Największe zainteresowanie gapiów wzbudza rejestrator zachmurzenia — szklana kula wypalająca ścieżkę na papierowej taśmie. Ścieżka nie ma przerw, bo dziś pogoda jest bezchmurna, ale jak będzie jutro? Podobno złe wieści z Internetu. Wieczorem grapa studentów, która próbuje jeszcze raz przećwiczyć ocenę zasięgu widoczności gwiazd (a przy okazji policzyć Perseidy), melduje, że nadciągają chmury. Na razie ciśnienie się nie zmienia, a cirrusiki nie wyglądają groźnie. Jednak nad Balatonem już pada. Czy front idzie w naszym kierunku? Z jaką szybkością? Czy na te kilkanaście godzin zatrzyma się czy wręcz przeciwnie — przyspieszy i w ciągu nocy przesunie się na wschód? Przecież do południa MUSI się rozpogodzić!

Dzień zaćmienia. O 7:00 — chmury, 7:30 chmury, ale jakby nieco jaśniej, 7:45 — deszcz. Nastroje niewesołe. Chłopcy od pomiaru jasności zapewniają, że ich przyrząd, światłomierz zbudowany w oparciu o baterię słoneczną z kalkulatora, zarejestruje zaćmienie nawet przez chmury. O 8:00 powraca nadzieja. Dostajemy wiadomość, że w Siofok nad Balatonem zachmurzenie 0,2 i świeci Słońce! W pośpiechu pakujemy się do autobusu i ruszamy na zachód.

Szeged opuszczamy w deszczu i jedziemy wzdłuż środka pasa zaćmienia. Po pół godzinie widzimy przejaśnienie prosto przed nami. Na wąskiej drodze spory ruch. Widać nie tylko my w pogoni za pogodą uciekamy spod szczelnej kołdry frontu atmosferycznego. Im dalej na zachód, tym więcej przejaśnień a wraz z nimi coraz lepsze humory. Pierwszy błysk Słońca upewnia nas, że decyzja o wyjeździe w poszukiwaniu pogody była słuszna. Niepokoi nieco fakt, że wszystkie parkingi są zapchane przez wpatrzonych w Słońce ludzi. Nad Balatonem nadal 0.2 a u nas czysto. Może trzeba już stanąć, by nie „przestrzelić"? Decyzja: jeszcze 20 km i stop na pierwszym dogodnym miejscu. Tuż za Kiskorós jest cudowny asfaltowy, suchy parking ze stróżówką w kącie. Będzie prąd! Ze stu metrów kabla rozwijamy najwyżej 20. Widok wtyczki w ręku wyjaśnił portierce, o co chodzi, równie dobrze jak nasz nieoceniony tłumacz. — Pieniądze? Nie, nie, ale... może pozwolicie popatrzeć? Portierka też czeka na zaćmienie.

Rozstawiamy sprzęt. GPS mierzy, gdzie jesteśmy, obserwatorzy przyrody szukają mrowisk, świerszczy i kwiatków, pracuje już meteorologia. Sprawdzamy, czy wszystkie filtry chroniące wzrok są na swoich miejscach. Filtry są różne, wykonane z uszkodzonych dyskietek, klisz rentgenowskich, prześwietlonych filmów. Tych „profesjonalnych" z Zeissa mamy tylko 2. Jesteśmy gotowi na 15 minut przed pierwszym kontaktem. Akurat żeby ochłonąć i pomyśleć jeszcze raz spokojnie, czy wszystko jest OK. Spiker prowadzący pomiar czasu stopniowo zwiększa tempo odliczania aż do sekund — 9, 8. 7 — napięcie wzrasta — 3,2,1,0! I nic! Dopiero po chwili grupa obserwująca Słońce na ekranie krzyczy, że u nich widać pierwszy kontakt. Faza zaćmienia rośnie. Ludzie są podekscytowani. Czekamy, co będzie dalej.

Faza przekroczyła 50%, pogoda idealna, jednak patrząc na białe ogrodzenie pobliskiej kawiarenki wzrok już nie jest oślepiony. Grupa mierząca jasność Słońca potwierdza nasze subiektywne wrażenie. Na białym ekranie rozłożonym w cieniu drzewa przebłyskujące refleksy słoneczne przybierają kształt wąskich sierpów. Światło jest coraz bardziej niesamowite, wyraźnie czujemy ochłodzenie — słupek rtęci wystawiony na działanie Słońca obniża się w maksimum o 8°C, cichną cykady, chowają się mrówki. Naprawdę można uwierzyć w nadciągający koniec świata.

Jest Wenus! Jest Merkury! Koronę słoneczną dostrzegamy tuż przed zaćmieniem całkowitym. Ci z bystrzejszym wzrokiem twierdzą, że widać protuberancje. Filtry precz! W ruch idzie szukacz komet, gołym okiem widać gwiazdy do 1,75 magnitudo. Wiatromierz stoi na zerze, ale flagi na wysokich masztach przed autosalonem zaczynają łopotać. Rozglądamy się dookoła. Mamy wrażenie, że Słońce zaszło we wszystkich kierunkach na raz. Beznamiętny głos spikera jakby wywoływał Słońce zza Księżyca. Już jest, już koniec, już po zaćmieniu. Nie udało się nam dostrzec pędzącego cienia Księżyca, lecz przez kilkadziesiąt sekund widać na asfalcie drobne cienie, które jak zmarszczki czy fale mkną na południowy zachód.

Wszyscy mówią! Studenci z dyktafonem zbierają na gorąco wrażenia. Będą mieli co włączyć do swojej relacji. Entuzjazm wybucha na widok bociana, który właśnie wstał i zabrał się za drugą tego dnia poranną toaletę. W miarę cofania się Księżyca świat wraca do normy. Kwiaty rozchyliły kielichy, zaczął się ruch na drodze. A my nadal fotografujemy zaćmienie, nadal mierzymy czasy odsłaniania się kolejnych plam na tarczy Słońca. Wszyscy mają poczucie, że widzieli najbardziej niezwykły spektakl, jaki natura stworzyła dla człowieka. Oprócz zachwytów słychać zdziwienie. Tak krótko? Tak jasno?

Samotny cumulus zasłonił ostatni kontakt. Robimy zdjęcie grupowe i pakujemy sprzęt. Żegnamy gościnny węgierski parking, na którym przeżyliśmy zaćmienie i wracamy do Szeged, do Polski, do domu. Wszystkim spotkanym ludziom długo jeszcze opowiadamy: widzieliśmy je, było cudowne!

Waldemar Ogloza
Bartłomiej Zakrzewski

Urania, wydanie specjalne - Noc w pigułce, Małgorzata Sróbka-Knbiak

Wyprawa na całkowite zaćmienie Słońca została zorganizowana przez Planetarium i Obserwatorium Astronomiczne przy Zespole Szkół Technicznych w Grudziądzu, jako 50-osobowa wycieczka połączona ze zwiedzaniem Budapesztu i Gyoru, a to ostatnie w tym stuleciu zaćmienie chcieliśmy zobaczyć w odpowiedniej scenerii: Balaton i zaćmienie Słońca — to byłoby to! Dzień przed zaćmieniem byliśmy w Budapeszcie. Telewizja węgierska podawała prognozę pogody, z której wynikało, że w dzień zaćmienia na pewno będą chmury, gdzieniegdzie popada, ale będą też i przejaśnienia. Pokazywano tłumy ludzi nad Balatonem, korki na autostradach w kierunku pasa całkowitego zaćmienia. Bardzo rano w Budapeszcie było chmurno, zimno i pokropił deszcz. Mimo to pełni optymizmu, z ciężkim sercem rezygnując z Balatonu, wybraliśmy się 70 km na południe od Budapesztu, do miasteczka nad Dunajem, Dunafóldvar. I tu postanowiliśmy rozstawić nasz sprzęt, czyli refraktor 80/1200 i teleskop Maksutowa z ekranem słonecznym, który na każdej granicy (polsko-czesko-słowacko-węgierskiej) oglądany był skrupulatnie przez celników obojga stron, karnet ATA był starannie i długo ostemplowywany, a dane wprowadzane do komputera. Przez te przedłużające się formalności celne, wszyscy patrzyli na teleskop początkowo ze złością, potem z szacunkiem — jechaliśmy w końcu na zaćmienie i to z nie byle jaką rurą, która niejedno już zaćmienie całkowite widziała (w przeciwieństwie do nas). W Dunafóldvar wybraliśmy sobie miejsce na wzgórzu przy kościele i jak się okazało później, Opatrzność nad nami czuwała. Zaczęło się zaćmienie częściowe, chmury od czasu do czasu zakrywały Słońce, dając naturalny filtr, duże luki w chmurach pozwalały nam na oglądanie zaćmienia częściowego przez filtry spawalnicze nr 11-14, można też było oglądać Słońce na ekranie teleskopu Maksutowa, zwracając uwagę na 2 grupy plam słonecznych. W miarę upływu czasu napięcie i zdenerwowanie rosło, bo i chmur przybywało. Spoglądaliśmy na siebie nerwowo i z niedowierzaniem, w coraz większej ciszy i w coraz większym napięciu. 10 minut przed zaćmieniem całkowitym, gdy wyczuwało się już cudowność i niepowtarzalność zjawiska, gdy wiedzieliśmy, że zdarzy się za chwilę coś niezwykłego, bo robiło się już wokół dziwnie; światło przyblakło, „zdziczało" — pojawiła się chmura. Była ogromna, nazwaliśmy ją 10-ciominutówką. Mogła spokojnie zepsuć nam wszystko. I zdarzyło się coś niezwykłego, chmura przeszła bokiem (już nikt nie zwracał na nią uwagi), luka w chmurach objęła prawie całe niebo, które ciemniało coraz szybciej, mrok był coraz większy, a jednocześnie dziwne białe światło, jak od lampy neonowej, przepełniało przestrzeń i mieszało się z mrokiem. Z lewej strony wąziutkiego już sierpka Słońca widać było Wenus. Zrobiło się chłodniej (przez cały czas był upał), powiał wiatr, nisko przeleciał wystraszony ptak. Cisza. Z zapartym tchem chłonęliśmy każdą sekundę. Dalej wszystko działo się szybko — drugi kontakt, perły Bailly'ego, pierścień z diamentem, zabłysła korona, bardzo jasna, cudowna, majestatyczna, gołym okiem widać protuberancje. Przez 2 minuty nic się nie dzieje. Spokój. Trzeba to utrwalić, ale też i trochę się napatrzeć. Pstrykają aparaty przy refraktorze i teleobiektywach. Nie jest zupełnie ciemno, jaśniej niż przy Księżycu w pełni, widać tylko Wenus i Merkurego. Horyzont wokół jasny, niebo ciemnoniebieskie, a jednocześnie to białe światło... Słychać głos: minęła minuta..., minęło półtorej minuty... Czemu ten czas tak szybko leci?... Minęły 2 minuty i 16 sekund. I niestety trzeci kontakt, pierwsze błyski, słoneczne promyczki przedzierające się przez postrzępioną krawędź Księżyca, czyli jeszcze raz perły, pierścień, korona znika, jakby ją ktoś wyłączył. Jeszcze przez chwilę panuje mrok przetykany coraz jaśniejszym „dzikim" światłem białym, które jakby żółcieje i ciepleje. Gdy robi się „prawie normalnie", wszyscy na chwilę zapominają, że zaćmienie trwa. I nagle wybucha wielka radość. Wielkość, podniosłość i niesamowitość tej ponad 2-minutowej chwili była tak wielka, że teraz mogliśmy sobie dopiero pozwolić na gesty radości, gratulacje i łzy. Dopiero teraz poczuliśmy, że mocno pogryzły nas komary. Teraz wiedzieliśmy na pewno, że byliśmy świadkami czegoś wielkiego, jedynego w życiu. Czego nawet opisać się nie da, a co próbowała zrobić

Małgorzata Sróbka-Knbiak

PS Z uzyskanej bogatej dokumentacji fotograficznej (kilka zdjęć wykonanych przez refraktor 80/1200 autorstwa Sebastiana Soberskiego ukazało się w Uranii-PA nr 5/99) oraz grafik Klary Stolp pt. „Poszukiwania w kosmosie", wykonanych po obserwacji zaćmienia Słońca powstaje w grudziądzkim Planetarium wystawa.

Urania, wydanie specjalne - Olśnienie 1999, Adam Michalec

Całkowite zaćmienie Słońca 11 sierpnia obserwowały miliony Europejczyków. Szczególnie oblężony był pas zaćmienia całkowitego na Węgrzech. Nic więc dziwnego, że parę dni przed tą datą kolumny samochodów i autobusów wypełnione miłośnikami obserwacji zaćmienia, ciągnęły na ten wymarzony obszar. U nas, w południowej Polsce, maksymalnie 92% tarczy słonecznej było przysłonięte przez glob Księżyca. Tak bowiem ułożyły się te trzy ciała niebieskie, biorące udział w tym spektaklu, że pas całkowitości ominął nasz rejon. Na szczęście nad Balaton nie jest daleko, szczególnie jeśli miało się dużą szansę być świadkiem całkowitego zaćmienia Słońca. Jest to zawsze przeżycie niesamowite. Można powiedzieć, że to zjawisko boskie, tak jak ambrozja jest mitologicznym napojem bogów. Nic zatem dziwnego, że w starożytnym Egipcie czczono boga słońca — Ra i przedstawiano go jako uskrzydloną postać. Tak też wyglądało Słońce ze swą koroną w czasie przesłonięcia go przez tarczę Księżyca w dniu 11 sierpnia. Na ponad dwie minuty w pasie zaćmienia całkowitego, jak Europa długa i szeroka — zapadły przysłowiowe egipskie ciemności, czyli jakaś dziwnie popielata poświata, a przy tym cały horyzont wokół obserwatorów tego zjawiska wyglądał tak, jakby w każdym jego punkcie następował zachód Słońca. Był to niesamowicie piękny widok, można powiedzieć: porażające piękno danego nam oglądać zjawiska, którego nie odda w zupełności żaden opis czy film. To trzeba przeżyć!

Najpierw pojawiło się stopniowe szarzenie całego otoczenia, potem — powolna zmiana natury światła, które wyglądało tak, jakby dochodziły do nas promienie słoneczne przysypane popiołem. W miarę rosnącej fazy zaćmienia pojawiły się sierpowate cienie pod drzewami, oddające dokładnie kształt świecącej części tarczy słonecznej. Narastało gorączkowe napięcie wśród obserwatorów. Następnie — zgodnie z obliczeniami— wystąpiła gwałtowna fala ciemnienia wszystkiego, biegnący cień Księżyca i ten piękny widok na niebie: świetlista korona wokół tarczy Księżyca, którą znało się z rozlicznych zdjęć zaćmień. Ta była żywa, trójwymiarowa, dzięki wzmożonej aktywności magnetycznej Słońca: pulsowała, mieniąc się przy brzegach różowymi protuberancjami, zaś w momencie I I i III kontaktu tzw. Perłami Baily'ego. Wyglądało to tak, jakby „ktoś" przekręcił kontakt i wyłączył tę olbrzymią „żarówkę".

Przyroda oniemiała na przeciąg tych 140 sekund specyficznych ciemności w środku dnia. Lekki wiaterek spowodowany lokalnym, wyraźnie odczuwalnym ochłodzeniem i zdezorientowane muszki owocówki, zlatujące się pod liście jarzębin, przygotowujące się już do snu, gdy wtem znów wytrysnęło światło słoneczne i szybko zaczęła opadać gorączka emocji wśród świadków zaćmienia. Ludzie olśnieni blaskiem Słońca spontanicznie bili brawo dla tej symbolicznej niebiańskiej potęgi.

Nic więc dziwnego, że dawniejszymi czasy ludzie — ba, nawet nam współcześni — widzieli w tym czysto geometrycznym zjawisku jakieś niezwykłe znaki.

W „Kronice" Jan Długosz pisze: „Kiedy (Król Władysław Jagiełło) jechał z Kobrynia do Myta, w piątek po Oktawie Bożego Ciała (7 czerwca 1415), o trzeciej godzinie w godzinie pacierzy Tercja zwanych, wielkie zaćmienie Słońca się objawiło, które jako zjawisko niespodziewane i nieznane Króla Władysława i wszystkich, którzy z nim jechali, wpierw w wielkie zdumienie, a potem w bojaźń zabobonną wprawiło. Tak bowiem było wielkie, że ptaki nagłą ciemnością przestraszone na ziemi osiadły, a gwiazdy święciły jak w nocy; tenże Król Władysław z powodu ciemności zmuszony był się zatrzymać i nie wcześniej mógł ruszyć naprzód, aż zaćmienie słońca nie minęło."

W Krakowie, jako ostatnie całkowite, właśnie to zaćmienie Słońca było obserwowane, zaś następne całkowite wystąpi dopiero 7 października 2135 roku. Dlatego też zrozumiałym jest, że kto tylko mógł, wyjechał w sierpniu do pasa całkowitego zaćmienia, gdyż gratka tak bliskiego Polski zaćmienia całkowitego nieprędko się powtórzy. Zatem, czyż nie byliśmy wybrańcami losu, że mogliśmy uczestniczyć w takim spektaklu, który nam zafundowało niebo?

Adam Michalec

Urania, wydanie specjalne - Perseidy i całkowite zaćmienie Słońca, Andrzej Skoczewski

Czytając ten tytuł, zastanawialiście się może co te dwie rzeczy mają wspólnego ze sobą? Otóż daty 11 08 1999 r. myślę, że nie trzeba nikomu tłumaczyć, a noc z 12/ 13 08 powinna się każdemu kojarzyć z maksimum jednego z najaktywniejszych rojów — Perseid.

Te okoliczności sprawiły, że IMO (International Meteor Organization ) i bułgarski klub astronomiczny Canopus, zorganizowały 10 dniowy (5 VIII – 15 VIII) obóz w miejscowości Kamen Bryag, położonej nad brzegiem Czarnego Morza w Bułgarii (vide „Urania" 6/98 A. Olech — Międzynarodowa Konferencja Obserwatorów Meteorów). Na obóz zostało zaproszonych wielu obserwatorów z kilku krajów, takich jak: Belgia, Bułgaria. Holandia, Japonia, Niemcy, Rosja, Serbia, Ukraina, Wielka Brytania oraz Polska.

Reprezentacja Polski na ten obóz składała się z 9 osób (Mariola Czubaszek, Jarosław Dygos. Marcin Gajos, Marcin Konopka, Dominik Stelmach, Konrad Szaruga, Mariusz Wiśniewski, Luiza Wojciechowska oraz niżej podpisany), które są zrzeszone w Pracowni Komet i Meteorów. Jednak droga do tego obozu nie była łatwa, gdyż w Polsce trudno było znaleźć przewoźnika, który mógłby nas przetransportować do Bułgarii (z wyjątkiem samolotu ... ale to już, niestety, dość wysokie koszty). Upartość członków grapy — dodatkowo wspomagana przez największe prawdopodobieństwo wystąpienia pogody właśnie dla tego rejonu — doprowadziła do bezpiecznego dotarcia na miejsce. A co do miejsca ... Kamen Bryag (Kamienny Brzeg) to mała miejscowość nad klifowym brzegiem Czarnego Morza, w której, poza idealnymi warunkami do obserwacji astronomicznych, dodatkową atrakcją są ruiny wkomponowane w skalisty brzeg, jaskinie (także podwodne) i nocne zakwity fosforyzujących glonów.

Co noc wykonywaliśmy obserwacje meteorów, komet oraz gwiazd zmiennych. Jeśli chodzi o obserwacje meteorów, to łącznie udało się nam zrobić ponad 300 godzin obserwacji wizualnych i teleskopowych oraz wiele godzin ekspozycji fotograficznych. Wszystko to dzięki świetnej pogodzie i temperaturze, która nad ranem dochodziła do 22-25°C (!). Podczas tych obserwacji i bezpośrednio po nich większość obozowiczów wymieniała się wrażeniami z przeprowadzonych obserwacji oraz ciekawymi opowieściami (największe audytorium podczas nocnych rozmów miał Nagatoshi Nogami z Japonii).

Nadszedł upragniony dzień zaćmienia...

O 9:00 czasu lokalnego jesteśmy obudzeni przez upał. Śniadanie, nerwowe, ostateczne plany co do rozłożenia kamer i filmów na poszczególne fazy. Gdy część z nas zebrała się, aby ustalić doskonałe miejsce do obserwacji, spodziewaliśmy się dużego wyboru, niestety trudno było uwierzyć, że to ta sama miejscowość co wczoraj. Na ulicach były tak wielkie korki, że kierować ruchem musiała policja. Próbujemy się przedostać na brzeg morza i własnym oczom nie dowierzamy: ta ostoja spokoju zostaje zakłócona przez kilkadziesiąt tysięcy ludzi którzy przyjechali zobaczyć zjawisko trwające tylko 2,5 minuty. Przed 12:00 docieramy na wymarzone miejsce i przygotowujemy się do zaćmienia.

12:47 — pierwszy kontakt — a w międzyczasie pojawia się nad brzegiem bułgarski okręt wojskowy.

13:29 — prawie pół tarczy Słońca jest już zakryte. Na początku zaćmienia każdy chował się przed niesamowitym upałem, a teraz czuje się, że promienie słoneczne wyraźnie osłabły.

14:10 — widać tylko wąziutki sierp, zaczyna bardzo szybko zapadać zmierzch, nie słychać już ptaków. Odliczamy ... 20, (...), 10: widzimy perły Bailly'ego,

14:12 — drugi kontakt — dzieje się coś wspaniałego i niewyobrażalnego dla człowieka, który choć raz nie zobaczył (i poczuł na własnej skórze) tego zjawiska. Słychać dzikie okrzyki kilkudziesięciotysięcznego tłumu oraz huk salw wystrzelonych przez okręt. Ekscytujemy się przepiękną pomarańczowo-purpurową koroną, podziwiamy protuberancje przez lornetki, zauważamy Merkurego, potem Wenus.

14:14 — pojawia się ogromna perła... Zmrok przechodzi w półmrok, widać coraz więcej naszej dziennej gwiazdy. Ludzie zaczynają się rozchodzić, tylko nieliczni zostają, by podziwiać do końca to niecodzienne zjawisko ... A my czujemy niedosyt... Na szczęście obóz na zaćmieniu się nie kończył, czekało na nas maksimum Perseid, które wg prognoz miało wystąpić w środku nocy z 12/13 ok godz. 23 UT (2:00 miejscowego czasu). Niestety pech chciał, że noc w maksimum pokryły chmury i dopiero o północy (lokalnego czasu) zaczęły przechodzić.

Ten obóz uważam za udany (myślę, że nie tylko ja), składa się na to wiele czynników: pogoda, świetne towarzystwo oraz dobra koordynacja pani Evy Bojurovej. Na pewno dla niejednej osoby był świetną okazją do poznania wielu ciekawych ludzi, obejrzenia warunków pracy astronomów, a co najważniejsze do świetnego i przyjemnego wypoczynku w niezłej atmosferze i warunkach.

Andrzej Skoczewski
PS Serdeczne podziękowania dla Fundacji Astronomii Polskiej i Wydawnictwa Prószyński i S-ka za wsparcie finansowe naszej wyprawy.

Urania, wydanie specjalne - Widziałam..., Ewa Janaszak

Wiadomo, że całkowite zaćmienie Słońca to zjawisko, które każdy szanujący się astronom powinien zobaczyć choć raz w życiu. Cień Księżyca skrzętnie omija polskie ziemie i trzeba ruszyć na jego spotkanie. Po raz pierwszy doświadczyłam tego w lipcu 1990 r. (czytaj PA 39, 3, 127-128). Finlandia, mimo że bardzo przyjazna, zgotowała nam niemiłą niespodziankę — gęste chmury zakryły niebo — i o tym, że całkowite zaćmienie nastąpiło, przekonała nas jedynie ciemność, jaka nagle zapadła na 90 sekund. Stanowiło to pewną atrakcję, zwłaszcza że był to okres białych nocy, ale najważniejszego nie widzieliśmy i trzeba było próbować dalej. W „budżetówce" nie było to łatwe (wręcz niemożliwe) i dlatego kolejna ekspedycja z olsztyńskiego Planetarium wyruszyła dopiero po 9-ciu latach, tym razem nad Balaton.

Bazę mieliśmy w Veszprem, mieście o uroczej starówce, noszącej ślady trudnej historii przechodzenia z rąk do rąk. Nocowaliśmy w samym sercu Wzgórza Zamkowego pod troskliwym okiem św. Stefana i bł. Gizeldy — pomnik królewskiej pary stał u wrót naszego hotelu.

We wtorek odbyliśmy rekonesans wzdłuż północnego brzegu Balatonu. Okolice jeziora były zatłoczone, szanse na znalezienie dobrego miejsca do obserwacji i to blisko wody (upały dochodziły 40°C) zdawały się topnieć z każdym następnym kilometrem drogi. Zatrzymaliśmy się w niepozornej wiosce Ôrvényes, by przyjrzeć się działającemu młynowi wodnemu (miele mąkę od XIV w.). Tuż za nim, na wzgórzu, znajdowała się wspaniała łąka z widokiem na Balaton. Było to niespełna 2 km od centrum pasa cienia — wymarzone miejsce do jutrzejszych obserwacji. W doskonałych humorach resztę popołudnia spędziliśmy na plaży, a potem jeszcze zajrzeliśmy do Balatonfured na festiwal wina.

Bilans musi wyjść na zero i szczęście nie może trwać za długo — pogoda zaczęła się psuć. Radio zapowiedziało nadchodzący niż z możliwymi burzami oraz ostrzegało przed korkami na drogach wiodących nad Balaton. Na korki rada jest, trzeba będzie wyjechać skoro świt, ale co z pogodą?

Podczas nocnego spaceru po Veszprem, przez przypadek trafiliśmy do... Internetu, satelitarna mapa Europy była przerażająca, nad nami jedna wielka chmura! Ale niebo nad głową było rozgwieżdżone, coś tu nie gra, postanowiliśmy pilnować pogody. Przy gitarze i winie, w towarzystwie spadających Perseid dotrwaliśmy do 2-ej w nocy i stwierdziwszy, że nic już nie grozi, poszliśmy spać. I to był błąd. O 5-ej rano obudziła nas szalejąca burza.

Na śniadanie szliśmy z nosami na kwintę. Na szczęście silny wiatr rozgonił chmury, zanim dotarliśmy na miejsce i niebo w Órvenyes powitało Prowadzenie teleskopu działa bezbłędnie nas błękitem. Minęła dopiero ósma. Spokojnie wzięliśmy się za rozstawianie sprzętu. Błogosławiliśmy tych, którzy udostępnili GPS cywilom. Dzięki nim justowanie teleskopu Meade poszło sprawnie i prowadzenie za Słońcem było idealne. Zostało jeszcze sporo czasu, by wszystko jeszcze raz posprawdzać i czekać...

O 11:26 zaczęło się częściowe zaćmienie, niestety gwałtownie zaczęło też przybywać chmur. O ile początkowo oglądaliśmy Słońce przez filtry z zaczernionych klisz rentgenowskich, to przy cirrusowym zachmurzeniu były one już za silne i wystarczały szkła spawalnicze o numerze 11.

Czas biegł powoli, atmosfera coraz bardziej przypominała piknik. Robiliśmy sobie zdjęcia pod drzewkiem migdałowca, gdzie przesiane przez liście światło dawało obrazy dziesiątków rogali słonecznych. Dopiero parę minut przed całkowitym zaćmieniem, gdy zrobiło się wyraźnie chłodniej, jaskółki brzuszkami muskały nam głowy, mrówki pochowały się do mrowiska, a ze wsi dobiegł głos piejącego koguta, poczuliśmy dreszcz emocji. Mrok zaczął gęstnieć, ujrzeliśmy Wenus. Żarty się skończyły! Z niepokojem obserwowaliśmy ruch na niebie — była szansa na to, że dziura w chmurach zdąży dojść do miejsca, gdzie trwała „mijanka" Słońca z Księżycem. Natura wystawiła nasze nerwy na nieludzką próbę. Ale się udało! Dosłownie parę sekund przed pojawieniem się diamentowego błysku, chmury się przesunęły.

Tu przytoczę wyczytaną gdzieś, ważną radę dla przyszłych fotografów zaćmienia. Należy zaplanować nie tylko to, ile i jakie zdjęcia chcemy wykonać, ale przede wszystkim, ile czasu na to poświęcimy i pod żadnym pozorem, nawet jeśli nie uda się zrobić żadnego zdjęcia (np. sprzęt może się zbiesić), nie przekraczać ustalonego limitu czasu. Żadne zdjęcie bowiem nie zrekompensuje nam tego, co bezpowrotnie niechcący można stracić — okazji do uczestniczenia w najwspanialszym spektaklu przyrody.

Mnie wykonanie całej serii zaplanowanych zdjęć zajęło niecałą minutę. Resztę miałam dla siebie i Słońca. To, co ujrzałam, przerosło wszelkie oczekiwania. Na zdjęciach, nawet, tych najbardziej udanych, tego się nie zobaczy. Oka nie zastąpi żaden instrument, nawet wykorzystanie techniki cyfrowej nie jest w stanie oddać ani prawdziwego widoku korony rozbarwionej protuberancjami, ani tego wszystkiego, co dzieje się wokół. Mieniąc się kolorami, zorza podświetlała cały horyzont. Drugi brzeg Balatonu iskrzył błyskającymi fleszami aparatów. Trawa przybrała srebrzysty odcień. Nie było aż tak ciemno, jak oczekiwałam — mniej więcej tak jak godzinę po zachodzie Słońca w pogodny, letni wieczór. Na niebie oprócz Wenus pojawił się Merkury, może i coś jeszcze, ale nie zdążyłam zauważyć. Tyle się działo i tak szybko, a wszystko jakby w innym wymiarze. I ta niesamowita cisza, przerywana tylko okrzykami zachwytu, i łzy wzruszenia. Ech, trzeba by poety! Czułam się jak zaczarowana, porażona majestatem Słońca w koronie. Chciałam zatrzymać czas.

Aż tu nagle oślepiający błysk światła i szybko jeszcze ostatnie zdjęcie, diamentowy pierścień obwieścił koniec. Jaka szkoda!

Emocje były tak wielkie, że nie sposób opisać, co się działo, dość, że nikt już nie chciał, nie był w stanie oglądać trwającego przecież nadal zaćmienia częściowego. Dopiero gdy do teleskopu zamiast aparatu fotograficznego, zamontowaliśmy filtr Ha, ustawiła się kolejka, by zobaczyć jeszcze raz protuberancje. Ale i to wypadło jakoś blado. Tylko z przyzwoitości dotrwaliśmy na stanowiskach do IV kontaktu.

A potem pakowanie, obiad i w dalszą drogę. Zaplanowanie noclegu w Budapeszcie nie było najlepszym pomysłem, bo chyba cały świat zrobił to samo. Ugrzęźliśmy w koszmarnym korku i obserwowaliśmy, jak wyprzedzają nas grupki piechurów. Ale widok miasta nocą wynagrodził trudy przydługiej podróży. Budapeszt: jaki jest... każdy wie. Chciałabym natomiast wspomnieć inne miasto, jakie znalazło się na naszej trasie parę dni później. To Eger. Tam w bazylice, na plafonie jednej z kopuł, zobaczyliśmy znowu... zaćmienie Słońca i pożerającego je smoka, i ogniste kamienie lecące z nieba: to fragment ilustracji Apokalipsy św. Jana. Cóż za niespodzianka! Naprzeciw tego kościoła stoi gmach Wyższej Szkoły Pedagogicznej z maleńkim muzeum astronomicznym w starym obserwatorium. Zgromadzono tam prawdziwe skarby, m.in. stare lunety, zegary słoneczne, restaurowany kwadrant ścienny i największą chyba atrakcję — rodzaj peryskopu zwanego „camera obscura", przez który można oglądać panoramę miasta. Jeśli planujecie podróż na Węgry, wstąpcie tam koniecznie. Zwłaszcza że okolice Egeru słyną zasłużenie z wyśmienitych win, a w licznych piwnicach muzykanci grają nie tylko czardasze, lecz i „Szła dzieweczka". Cudowne miejsce na zakończenie dnia.

Muszę jeszcze wyznać, że choć od prawie 20-tu lat zawodowo trudnię się popularyzacją astronomii, to dotąd nie miałam pojęcia, czym jest naprawdę całkowite zaćmienie Słońca. A teraz, kiedy to przeżyłam, jestem w nie lada kłopocie — jak to przekazać. Oczywiście, mogę nadal wyjaśniać, na czym polega to zjawisko, jak i dlaczego zmienia się wygląd Słońca, opowiadać o koronie, chromosferze, protuberancjach, o tym, co dzieje się z przyrodą i krajobrazem. Mogę, tylko że ktoś, kto nigdy sam tego nie doświadczył i tak nie pojmie istoty zjawiska, które odbiera się wszystkimi zmysłami, tym zaś, którzy je przeżyli, wystarczy jedno słowo, a już jadą, choćby na koniec świata, by znowu w tym uczestniczyć. Do zobaczenia ... na Madagaskarze!

Ewa Janaszak

Urania, wydanie specjalne - Widziałem zaćmienie!, Radosław Grochowski

To, że pojadę na to zaćmienie, było dla mnie oczywiste już prawie 10 lat temu, gdy na małej mapce w książce „Niebo na dłoni " zobaczyłem trasę całkowitego zaćmienia przecinającego środkową Europę i opatrzoną datą 11 V III 1999. Początkowo lata leciały leniwie, ale w końcu dzień zaćmienia zaczął się zbliżać wielkimi krokami. Gdy zostało już tylko parę miesięcy, trzeba było pomyśleć o załatwieniu transportu. Wszystko poszło gładko i oto 10 sierpnia o 7 rano zapakowaliśmy sprzęt do białego volkswagena transportera i ruszyliśmy w kierunku granicy. Cel — jezioro Balaton.

Balaton wybraliśmy z kilku względów, z których najważniejsze to stosunkowo niewielka odległość i dość duże prawdopodobieństwo czystego nieba. Przypuszczaliśmy też, że obecność dużego zbiornika wodnego może osłabić możliwość rozwoju zachmurzenia konwekcyjnego (co się później świetnie sprawdziło). A poza tym — kto by nie chciał zobaczyć Balatonu?

Jechało nas sześcioro plus kierowca. Bliski krąg rodziny i przyjaciół. Pogoda za oknem samochodu nie nastrajała optymistycznie. Niebo było zasnute ciemnymi chmurami, z których regularnie spadał deszcz. Spostrzegliśmy jednak, że im bardziej posuwamy się na południe, tym pogoda staje się znośniej sza. Gdy po południu przekroczyliśmy granicę węgierską, zza chmur wreszcie wyjrzało słońce i aż do wieczora mogliśmy się pławić w jego promieniach. Rzecz zrozumiała, nastroje od razu się poprawiły. Jednak nie tylko nam — w tę samą stronę, na południe, ciągnęła długa kolumna samochodów z niemal wszystkich krajów północnej Europy — z Niemiec, Holandii, Czech, Słowacji, Polski. Im bliżej celu, tym gęściej było na naszym pasie, podczas gdy — co ciekawe — ruch na pasie przeciwnym był dużo mniejszy.

Wreszcie po pokonaniu łagodnej przełęczy ukazały się zielonkawe wody Balatonu. Co jakiś czas mijaliśmy billboardy reklamujące zaćmienie Słońca. Gdy dotarliśmy do pierwszego kempingu, okazało się, że od dawna nie ma tam wolnych miejsc. Pracownik obsługi kempingu, który mówił trochę po niemiecku, powiedział, że nie pamięta tutaj takiego tłoku, po czym uśmiechając się współczująco, wskazał ręką Słońce. Wszystko jasne...

Sytuacja wyglądała podobnie na kilku następnych kempingach. Miejsce znalazło się dopiero w odległości przeszło 20 kilometrów od ustalonego przez nas wcześniej punktu obserwacyjnego.

O godzinie 4 rano ze snu wyrwał mnie głośny grzmot pioruna i stukot ciężkich kropel deszczu o płachtę namiotu. A więc to tak zaczyna się Eclipse Day — pomyślałem ponuro. Nie zmrużyłem oka do godziny siódmej, gdy ze stojącego naprzeciwko namiotu usłyszałem radosny krzyk: „Widać niebieskie niebo!". Wypełzłem z namiotu. Rzeczywiście, choć większość nieba zasnuwały jeszcze burzowe chmury, to na zachodzie widniał piękny, czysty błękit.

Już o godzinie 9 wyruszyliśmy w drogę. Jadąc na wschód wzdłuż północnego brzegu jeziora, mijaliśmy ludzi rozstawiających na pobliskich łąkach i polnych drogach teleskopy i teleobiektywy. Godzina „zero" zbliżała się wielkimi krokami. Choć każdy starał się udawać, że jest opanowany, nie dało się ukryć, że wszystkich powoli opanowywało dziwne podniecenie. Skręciliśmy w prawo, na położony dokładnie w środku pasa całkowitości półwysep Tihany, gdzie wcześniej wypatrzyliśmy górę wznoszącą się stromym stokiem jakieś 200 metrów nad poziom wody, o płaskim szczycie porośniętym trawą — idealne miejsce obserwacyjne.

Po niedługiej wspinaczce znaleźliśmy się na szczycie, gdzie zastaliśmy grupę około stu osób, która to liczba miała się jeszcze potroić. Panorama była wspaniała. Mieliśmy nieograniczony widok na prawie cały horyzont, a zielonkawe wody Balatonu prezentowały się z góry wyjątkowo efektownie. Mieliśmy jeszcze ponad pół godziny do początku zaćmienia częściowego, który to czas upłynął na rozstawianiu statywów i przygotowywaniu sprzętu. A było co przygotowywać! Teleskop słoneczny z wytrawionym z luster aluminium (zgodnie z sugestią pana Wiesława Skórzyńskiego w „Uranii" 4/99), 4,5- calowy „newton" o dużym polu widzenia do obserwacji fazy całkowitej, teleobiektywy, aparaty i kamera wideo. Siła naszego „uzbrojenia" grubo przekraczała wszystko, co zgromadzili inni obserwatorzy w tym miejscu. Ledwie skończyliśmy, gdy o godzinie 11:27 pierwszy wygryziony kęs w tarczy Słońca zasygnalizował początek spektaklu.

Przejrzystość powietrza po porannej burzy była doskonała. Nad horyzontem wszędzie widać było pojedyncze cumulusy, podczas gdy nad naszymi głowami niebo, początkowo czyste, zaczęło się zasnuwać cienkimi ławicami alto cumulus ów. Na szczęście w miarę rozwoju zaćmienia chmury te powoli zanikały (być może na skutek coraz słabszego promieniowania słonecznego). Początkowo czas płynął dosyć leniwie. Z lubością obserwowaliśmy jak za tarczą Księżyca chowają się kolejne plamy słoneczne. Gdy zniknęła mniej więcej połowa Słońca, Księżyc „pożarł" wielki półcień nadziewany małymi, czarnymi plamkami jak ciasto rodzynkami. Kilka chwil później zauważyliśmy, że koloryt krajobrazu uległ zauważalnej zmianie, wszystko nieznacznie pociemniało, barwy pól i lasów, tak żywe przed chwilą, już tak nie zachwycały. Ktoś odważył się przyznać, że zaczyna odczuwać niepokój. Z biegiem czasu zmiany w otoczeniu stawały się coraz wyraźniejsze i następowały z rosnącą szybkością, zrobiło się nieco chłodniej, cienie się wyostrzyły. Niezwykłe wrażenie potęgowały przelatujące co chwila nisko nad wzgórzem śmigłowce, wśród nich dwa francuskie Alouette (czyżby zdjęcia na żywo dla węgierskiej telewizji?), a także samoloty W pewnej chwili nisko przemknął z hukiem najprawdziwszy amerykański bombowiec z czasów II wojny światowej. Motolotniarz niezmordowanie krążył nad zatoką, na której zacumowało kilkadziesiąt jachtów ze zwiniętymi dla lepszego widoku żaglami. Woda, wcześniej zaledwie zielonkawa, teraz wydawała się ciemnoszmaragdowa. Wokół szczytu wzgórza zaczęło krążyć spore stado jaskółek brzegówek wydających głosy zaniepokojenia. Atmosfera podniosłości i skupionego wyczekiwania była niemal namacalna.

Patrząc przez teleskop, nagle odkryłem, że ze Słońca został już tylko cienki rogalik. Spojrzałem na zegarek — jeszcze tylko cztery minuty, a ja nie zamontowałem teleobiektywu! Szybko odkręciłem teleskop słoneczny od statywu i przykręciłem aparat z 300-milimetrowym obiektywem i konwerterem. Podniosłem głowicę, aby skierować obiektyw na to, co zostało ze Słońca i... tragedia! Nie sięga. W panice zacząłem przestawiać statyw na różne sposoby, wydłużać i skracać jego nogi, ale za żadne skarby nie mogłem sięgnąć Słońca. Jak mogłem popełnić taki głupi błąd?! Chwyciłem statyw i przebiegłem kilka metrów, tam, gdzie grunt wydawał się bardziej płaski. Rozejrzałem się szybko wokół. Ludzie, którzy do niedawna rozmawiali i leniwie sączyli piwo, teraz bez jednego wyjątku stali. Zewsząd dobiegały głosy zachwytu. Popatrzyłem na Słońce, pozostało z niego tylko wąskie pasemko. Dopiero teraz zauważyłem, że przesłani je nieduża ławica altocumulusów, na szczęście bardzo cienka, a dokoła niego roztacza się wieniec o cudownych barwach. Popatrzyłem na zachód. Mój Boże, co za widok! Nigdy nie przypuszczałem, że może to wyglądać tak niesamowicie. Rozłożysta chmura nisko nad zachodnim horyzontem, do tej pory brudnobiała, teraz była niemal czarna. Mocując się ze statywem, jednocześnie obserwowałem, jak cała zachodnia część nieba ciemnieje z sekundy na sekundę, gdy potężny cień Księżyca zbliża się z prędkością 700 m/s, pochłaniając kolejne pojedyncze ławice chmur, a kolory nieba zmieniają się jak w kalejdoskopie. Jednocześnie wąski jak żyletka sierp Słońca błyskawicznie zmniejsza swą długość, po czym dzieli się na fragmenty. W tym momencie krzyknąłem: „Widzę koronę!". W rzeczy samej, zanim jeszcze znikły perły Baiłly'ego, dokoła czarnego dysku zaczęła się pojawiać niezwykła poświata, co było świetnie widoczne w wizjerze aparatu. Kilka sekund później ostatni skrawek fotosfery zgasł i zapadł mrok.

Wykonałem zaplanowane zdjęcia na chyboczącym się statywie i wreszcie mogłem się rozejrzeć. Lekki wiatr, który wiał przed chwilą, nagle ucichł. W miejscu Słońca widniała okrągła, czarna plama otoczona świecącą nieziemskim światłem, niemal okrągłą koroną. Nieopodal błyszczały Wenus i Merkury. Widać było wyraźnie wszystkie gwiazdy do 2 wielkości, najwyraźniej Syriusza, Procjona i Rigela. Niebo w zenicie przybrało barwę ciemnogranatową, która blisko horyzontu przechodziła w bursztynową, jednak wyraźnie inną niż przy zachodzie Słońca. Na ziemi niemal po sam horyzont widać było niezliczone błyski fleszy, a w miasteczkach i wioskach poniżej pozapalały się latarnie. Podobnie jak wszyscy wokół czułem wzruszenie, a jednocześnie dziwny, niemal instynktowny niepokój. Podbiegłem do teleskopu i przy powiększeniu 25x przez ponad minutę mogłem cieszyć oczy rzeczami, które do tej pory znałem tylko z fotografii i wykładów heliofizyki. Przy samym brzegu widocznych było co najmniej 5 protuberancji, z których szczególnie jedna wryła mi się w pamięć. Położona w pobliżu południowego bieguna Słońca, duża, jasna i zwarta, miała kształt wytryskującej w górę fontanny albo lejka. Tuż obok niej dostrzegłem coś na kształt ciemnej pętli w jasno świecącej koronie. Zimne, niebieskawe światło włóknistej korony wyraźnie kontrastowało z czerwono-fioletowym światłem protuberancji.

Tymczasem niebo na zachodzie, tam, skąd przyszedł cień, powoli zaczynało się rozjaśniać, początkowo nisko nad horyzontem, później z rosnącą szybkością coraz wyżej, aż nagle na zachodnim brzegu Słońca pojawił się jasny błysk. Ten pierwszy widoczny fragment fotosfery oznaczał koniec zaćmienia całkowitego. Choć trwało ono 2 minuty i 22 sekundy, wydawało się, że czas ten upłynął niemal jednej chwili. Odczucie to potwierdzili później wszyscy, z którymi rozmawiałem. Po kilku sekundach pojawiły się perły Bailly'ego, które szybko lały się w wąski, coraz dłuższy świetlny pasek. Pierwsze słabe promienie Słońca zaczęły oświetlać okolicę. Wszyscy wokół patrzyli jak urzeczeni. Nie wytrzymałem i zacząłem bić brawo. Wszyscy podchwycili i rozległ się głośny aplauz, gdy tłum ludzi zaczął gwizdać i klaskać w ręce. Po kilkunastu minutach wszyscy zaczęli się powoli rozchodzić. Spakowaliśmy się i zeszliśmy szybko w dół, aby zażyć kąpieli w wodach Balatonu.

Trudno powiedzieć, co jest bardziej uderzające: czy sam widok zaćmionego Słońca, czy nagła ciemność, czy niezwykłe kolory nieba. Najwyraźniej wszystkie te zjawiska są tak samo niesamowite i razem składają się na to, że całkowite zaćmienie Słońca wywiera tak niezapomniane wrażenie. Jedyne, czego żałuję to to, że bateria w kamerze wideo wyczerpała się dokładnie w momencie drugiego kontaktu i została nagrana tylko faza częściowa i zbliżający się cień Księżyca. Cóż — złośliwość rzeczy martwych...

Radosław Grochowski

Urania, wydanie specjalne - Wyprawa Krakowskiego Oddziału PTMA, Tomasz Sciężor

Wyjazd na zaćmienie Słońca organizowaliśmy za pośrednictwem jednego z krakowskich biur podróży, co zapewniło nam autokar, miejsce zakwaterowania oraz opiekę pilota. Hotel zarezerwowaliśmy już w maju 1998 r. i dobrze zrobiliśmy! Miesiąc później Węgrzy zorientowali się, że na zaćmieniu można zarobić i ceny miejsc hotelowych wzrosły o ok. 100%! Naszym celem był hotel „Azur" w Siofoku — wybraliśmy Balaton, gdyż podawany był on jako miejsce o najpewniejszej w Europie w tym okresie pogodzie, a Siofok znany jest z dobrej infrastruktury turystycznej.

W wyprawie wzięły udział 42 osoby, głównie z Krakowa i okolic, lecz mieliśmy także kilku uczestników z Mysłowic, Torunia, Inowrocławia, a nawet Elbląga. Nasza grupa składała się z 31 panów i 11 pań, przy czym najmłodsza uczestniczka wyprawy liczyła sobie zaledwie niewiele ponad pięć wiosen, natomiast najstarszy obserwator skończył miesiąc wcześniej 78 lat!

Wyjazd z Krakowa nastąpił we wtorek, 10 sierpnia o godzinie 7:00. Jak przystało na astronomów, wszyscy byli punktualni. Pogoda, z początku w Krakowie raczej nastrajająca optymistycznie, szybko się popsuła i do granicy polsko-słowackiej w Chyżnem dojechaliśmy w rosnącej mgle, która wprawdzie wjeździe nie przeszkadzała, jednak nie pozwalała na podziwianie jakichkolwiek widoków. Optymiści szybko przypomnieli, że po pierwsze jesteśmy jeszcze daleko, a po drugie przed nami jeszcze ponad 24 godziny. Na granicy słowacko-węgierskiej w miejscowości Szachy, trochę postaliśmy w niewielkiej kolejce, obserwując inne polskie „grupy zaćmieniowe" jadące autobusami, busami oraz samochodami osobowymi. Była godzina 15:00 a przed nami zaledwie sto kilkadziesiąt kilometrów do celu. Wydawało się więc, że niedługo zajedziemy. Ale im głębiej w las, tym więcej drzew! Do Budapesztu było jeszcze nieźle, natomiast przejazd przez Budapeszt w olbrzymich korkach zajął blisko godzinę. W międzyczasie zmiana pogody — zamiast nieprzerwanej powłoki chmur pojedyncze obłoczki na mlecznym, wyżowym niebie.

Po wyjechaniu z Budapesztu, mając przed sobą 106 km, myśleliśmy, że zaledwie za 1,5 godziny będziemy u celu. Po przejechaniu 60 km konsternacja — przed nami olbrzymi korek aż po horyzont! Prędkość przesuwania się samochodów spadła do zaledwie kilku km/h. Pojawiają się najczarniejsze myśli — czyżby był to już „korek wjazdowy" nad Balaton, czyżby tylu ludzi jechało już na zaćmienie? Na szczęście (dla nas) okazało się, że korek związany był z niezbyt groźnym karambolem dwa kilometry przed nami. Do Siofoku dojechaliśmy o 19, zajęliśmy miejsca w hotelu, po czym szybko pobiegliśmy zanurzyć się w Balatonie. Z plaży uważne spojrzenie na niebo — co przyniesie nam dzień następny? Na zachodzie widoczny wał chmur — a wiemy, że od zachodu zagraża nam zbliżający się niż. Czy jest to właśnie on? W każdym razie utrwalam na zdjęciach piękny zachód Słońca. Do północy niebo oczyszcza się i gwiazdy widoczne są wyraźnie po sam horyzont. Nie mogę zasnąć, szum wiatru co chwila zmusza mnie do wyglądania przez okno, czy to aby nie deszcz. O godzinie 2 w nocy zasypiam, widząc przez okno piękne, wygwieżdżone niebo.

O godzinie 6 rano budzi mnie szum za oknem. Wyglądam przez okno i nogi uginają się pode mną. Niebo zasnute gęstymi chmurami, a do tego narastający deszcz. Na śniadanie o 7 idę pod parasolem, mając świadomość, że za chwilę trzeba będzie podjąć ważną decyzję — zostać i czekać na cud czy jechać gdzieś, szukając lepszej pogody. Mieliśmy kontakt za pośrednictwem telefonów komórkowych z kolegami w innych rejonach Węgier, tak więc byłaby możliwość dowiedzenia się, jak jest gdzie indziej. Zanim jednak jakiekolwiek decyzje zostały podjęte, na śniadaniu pojawili się koledzy mieszkający na wyższych piętrach hotelu z informacją, że zachodni horyzont jest niebieski, wręcz lazurowy, i pas ten powoli się poszerza. Podejmujemy szybką decyzję — zostajemy! Już w trakcie śniadania widzimy przez okno słońce oświetlające okoliczne drzewa. Po wyjściu z jadalni zachwyt — chmury znikające gdzieś na wschodzie, a nad nami bezchmurne, lazurowe niebo! Lekki niepokój — czy nie zrobiło się ładnie za wcześnie? Czy to „wytrzyma" do fazy całkowitej zaćmienia, czyli do 12:49?

O 9 kolejna decyzja - nie organizujemy „centralnych obserwacji", każdy obserwuje z kim chce i gdzie chce. Tworzą się kilkuosobowe podgrupy obserwacyjne, wewnątrz których następuje podział funkcji. W skład takiej trzyosobowej grupy wchodzę i ja. Jako nasze miejsce obserwacji wybieramy przystań żaglówek w Siofoku, około kilometra od hotelu. Zwłaszcza interesuje nas widok zachodniego horyzontu — chcemy zobaczyć zbliżający się cień Księżyca. Każdy otrzymuje jakieś zadanie — fotografowanie otoczenia, protuberancji i chromosfery oraz korony słonecznej. Oczywiście przestroga — nie przegapić zaćmienia, zajmując się jego fotografowaniem. Punktualnie o 11:26 CWE zaczyna się! Pędzę do hotelu po zapomniany konwerter 2 X oraz mapkę nieba podczas zaćmienia. Sesję zdjęciową rozpoczynam o 11:37. Na początkowo bezchmurnym niebie pojawiają się ławice obłoczków, regularnie przesłaniających Słońce. Budzi się niepokój — a jeśli faza całkowita wypadnie akurat za takim obłoczkiem? Licząc na szczęście, czekamy. Wokół nas niezbyt liczna grupa obserwatorów i wędkarzy — Węgrzy, Słowacy, Polacy. Dojście do przystani nie było wyraźnie oznakowane i. dlatego mieliśmy dosyć dużo wolnego miejsca. W oddali na plaży Siofoku widoczny jest duży, wielobarwny tłum.

W miarę upływu czasu nie widać zmian oświetlenia gruntu, jednak około 12:20 stwierdzamy, że słońce nie grzeje już tak, jak wcześniej. Po niebie wędruje ławica chmur i wydaje się, że nie zdąży odejść przed fazą całkowitą. Jednak Resztki fotosfery, tzw. "Perły Baiły 'ego ", przeświecają przez doliny brzegu Księżyca o 12:40, na 9 minut przed rozpoczęciem fazy całkowitej, ławica odchodzi, pozostawiając za sobą czyste, lazurowe niebo. Następna jest daleko — nam nie zaszkodzi (zaszkodziła nieco obserwatorom na północnym brzegu Balatonu). Już wiemy — zobaczymy wszystko, co całkowite zaćmienie może nam oferować!

Jest już wyraźnie ciemno, niebo, a zwłaszcza woda, zmienia kolor na zielonkawy. O 12:47 nad zachodnim horyzontem pojawiają się czarne obłoki — zbliża się cień Księżyca! Po chwili dochodzi do nas okrzyk radości niosący się od północno zachodniego brzegu Balatonu, po czym zaczyna się! Resztki fotosfery znikają za brzegiem Księżyca. Widzimy „pierścień z diamentem", perły Bailly'ego nie są wyraźnie widoczne. I w tym momencie nagle rozbłyskuje korona. Gwałtowność tego zjawiska zadziwia wszystkich. Słychać okrzyki. Na niebie widzimy czarne kółeczko okolone czerwoną obwódką chromosfery i piękną, perłowobiałą koroną. Zaćmione Słońce ma wygląd nieco upiorny. Nawet gołym okiem, a zwłaszcza przez lornetkę, widocznych jest wiele rozchodzących się promieniście od Słońca pasm koronalnych, rozciągających się aż do odległości kilku stopni kątowych od brzegu tarczy. Spojrzenie w okular teleskopu ujawnia szereg protuberancji, z których jedna, na „godzinie 4", wydaje się wisieć nad zaćmionym brzegiem tarczy Słońca. W odległości kilkunastu stopni od Słońca wspaniałym blaskiem lśni Wenus, stosunkowo nisko nad horyzontem widać Syriusza i Spikę. Nie udają się próby dostrzeżenia Merkurego. Niebo nie jest zupełnie ciemne, przypomina raczej późny zmierzch. Wokół całego horyzontu widoczny jest jasny pas „świtu". Już pod koniec fazy częściowej otoczyły nas chmary owadów, chwilę potem zaobserwowaliśmy siadające na falach mewy. Wędkarz łowiący obok nas ryby, któremu od rana szczęście nie dopisywało, tuż po fazie całkowitej złowił dosyć pokaźnego karpia. Temperatura wyraźnie spada. Przystępujemy do dokumentowania zaćmienia. Czas „leci" bardzo szybko. Około 30 s przed końcem fazy całkowitej na tle Słońca zaczynają kondensować się niewielkie „kłaczki" obłoczków, prawdopodobnie efekt gwałtownego ochłodzenia się atmosfery w cieniu Księżyca. Obłoczki te przeszkadzają nieco w obserwacji korony. Pora na zdjęcie szerokokątne obejmujące Słońce, Wenus oraz maszty zacumowanych żaglówek. Na brzegu tarczy Słońca około „godziny 2" przykuwa oczy jaśniejący, błękitny punkt. Niebieska protuberancja?! Po chwili staje się jasne, że jest to perła Bailly'ego obwieszczająca koniec zaćmienia. Po kilku sekundach perła ta zamienia się w jasny brzeg fotosfery. Wraca dzień. Po kilku minutach rozwiewają się wspomniane obłoczki, skondensowane w czasie zaćmienia. Następujące dalej końcowe fazy zaćmienia prawie nikogo już nie interesują. Także i my po pół godzinie „zwijamy manatki" i wracamy do hotelu. Spotykamy tam pozostałych członków grupy, chociaż niektórzy dokumentowali zaćmienie aż do końca fazy częściowej. Okazuje się, że miejsce wybrane przez nas było bardzo szczęśliwe — na skutek zjawiska paralaksy wspomniana wcześniej ławica chmur, która nam zdążyła „uciec", przesuwając się kilka stopni pod Słońcem-Księżycem, już pół kilometra dalej skutecznie przeszkadzała w obserwacji fazy całkowitej, przechodząc potem we wspomniane „kondensaty zaćmieniowe".

Plonem zaćmienia w naszej grupie jest jeden nakręcony film, dziesiątki (może nawet setki) zdjęć, a także odręczne rysunki. Przede wszystkim jednak wszyscy są oszołomieni — widzieliśmy całkowite zaćmienie Słońca z wszystkimi jego elementami. Udało się!

Po odpoczynku, o godzinie 15:30 wyruszamy na wycieczkę autokarową wokół Balatonu na półwysep Tihany. W zasadzie dopiero ta wycieczka pokazuje nam ogrom jeziora — objeżdżamy jedynie jedną czwartego obwodu, a trwa to aż dwie godziny! Inna sprawa, że musimy przedzierać się przez korki samochodów odjeżdżających z obserwacji zaćmienia.

Na półwyspie podjeżdżamy pod zabytkowy kościół i klasztor benedyktynów z XI w., skąd z góry podziwiamy widok całej wschodniej części Balatonu. Na parkingu szereg autokarów „zaćmieniowych", w tym czeskich miłośników astronomii oraz Koła Przyjaciół Astronomii z Włoch. Do hotelu wracamy o 20:00, co pozwala nam jeszcze zanurzyć się w wodach jeziora.

Rankiem 12 sierpnia o 7:00 pobudka i śniadanie, ostatnie spacery po Siofoku i wsiadamy do autokaru. Po drodze w planie jeszcze zwiedzanie Budapesztu. Wysiadamy na wzgórzu zamkowym w Budzie, zwiedzamy Stare Miasto i kościół Macieja. Odjazd o 13:30. Niedługo po przekroczeniu granicy ze Słowacją na najbliższym postoju spotykamy autokar z Torunia, w którym jadą m.in. Barbara Gertner i Marek Muciek. Byli w okolicach Szegedu, chmury rozstąpiły się dosłownie w ostatniej chwili na fazę całkowitą. Wszyscy szczęśliwi, chociaż już zmęczeni upałem, a przecież do domu jeszcze daleko! Tam właśnie robimy sobie pamiątkowe zdjęcie na tle autokaru. Zbliżając się do granicy z Polską około 19, jesteśmy pewni, że w domu będziemy około 21. Tuż przed granicą ostatnia niemiła niespodzianka —jeden z naszych rodaków spowodował wypadek i droga na jakiś czas jest zablokowana. Po około półgodzinie na szczęście ruszamy i około 22 jesteśmy na miejscu. Czas na odpoczynek oraz oddanie zdjęć do wywołania. Co zarejestrowały nasze obiektywy? Zobaczymy... W każdym razie pozostały wspomnienia po niepowtarzalnym spektaklu, którego byliśmy świadkami.

Tomasz Sciężor
Kraków

Urania, wydanie specjalne - Wyścig z chmurami, Mariusz Świętnicki

Pragnę podzielić się wrażeniami z eskapady po Węgrzech. w której uczestniczyło 15 osób z krośnieńskiego oddziału PTMA.

10 sierpnia o godz. 14-tej przyjechaliśmy na miejsce obserwacji, jakieś 10 km na północ od Szegedu. Wyszukanie miejsca na obozowisko zajęło nam sporo czasu; panował niesamowity upał, na niebie ani jednej chmury. Jednak wieczorem od zachodu pojawiły się cirrusy, co nas bardzo zaniepokoiło.

W dniu zaćmienia pobudka o godzinie 5. Wczesnym rankiem nad północno-zachodnim horyzontem wisiały czarne chmury, z których o godzinie 7 rozwinęła się burza. Po niej zaczął padać ciągły deszcz. W naszym zespole zapanowało zniechęcenie i smutek — prawdopodobnie nie zobaczymy zaćmienia. W telewizji śledziliśmy satelitarne przekazy meteorologiczne, z których wynikało, że na zachód od nas panuje jednak słoneczna pogoda! Gdy o godzinie 9 dostrzegliśmy nisko na zachodzie pas błękitu, natychmiast została podjęta decyzja o złożeniu obozu i wyjeździe w stronę Balatonu.

O 10-tej w strugach deszczu ruszyliśmy na zachód w poszukiwaniu Słońca. Rozpoczął się szaleńczy wyścig z Księżycem i chmurami. Nasz zespół, w trzech samochodach i na motocyklu, pomknął równolegle do środka pasa zaćmienia. Pędziliśmy z szybkością znacznie przekraczającą 100 km/godz., łamiąc ograniczenia prędkości, ale stawka była wysoka. Już w obszarze lepszej pogody spotkaliśmy pierwsze grupy obserwatorów zaćmienia, gubiąc jednocześnie jeden z samochodów naszego zespołu. Po przejechaniu 75 km, w chwili I-go kontaktu rozstawiliśmy teleskopy przy drodze. Jednak kolejna ławica chmur zmusiła nas do ponownej jazdy. 15 km dalej teleskopy stanęły ostatecznie na wspaniałej polanie, wzbudzając spore zainteresowanie innych grup Polaków i Węgrów. Była godzina 12:10. Zachodnie niebo tonęło w pięknym błękicie, a nad wschodnim horyzontem wisiały ponure chmury. Ze wzrastającym napięciem oczekiwaliśmy II-go kontaktu, wiedząc już, że pogoda nie popsuje nam fantastycznego spektaklu.

Kilka minut przed zaćmieniem całkowitym, przy wąskim sierpie Słońca, wyraźnie zmniejszyło się oświetlenie. Wyczuliśmy niepokój ptaków. Na zachodzie niebo gwałtownie pociemniało — zbliżał się do nas z ponaddźwiękową szybkością cień Księżyca. Nagle głęboki półmrok, wyraźnie odczuwalny chłód, brak wiatru i zupełna cisza w przyrodzie. Ruszyły aparaty fotograficzne i kamera wideo. Krótko błysnęły perły Bailly'ego, po drugiej stronie Słońca zaczęła rozbudowywać się fantastyczna korona. Radosne okrzyki: jesteśmy w cieniu Księżyca!

Nad horyzontem niebo pomarańczowe, nad nami ciemny granat, doskonale widoczna Wenus. Korona słoneczna zrobiła na mnie niesamowite wrażenie, była potężna i miała nieziemską strukturę. Dookoła ciemnej tarczy Księżyca wyraźnie widoczne były czerwono różowe protuberancje. Czuliśmy się jak w nierealnym, surrealistycznym śnie.

W pewnej chwili dociera do moich uszu pomiar czasu — 2 minuty 15 sekund. W oczekiwaniu III kontaktu przestawiam czas ekspozycji w aparacie na 1/1000 s. Nagle pierwszy błysk fotosfery i kolejne zdjęcia. Mrok gwałtownie pryska, w ciągu kilku sekund zrobiło się zupełnie jasno. Opuścił nas cień Księżyca, a jego ciemny krąg odsłaniał kolejne grupy plam na tarczy Słońca.

Jeszcze pamiątkowe zdjęcia, pożegnania z innymi obserwatorami i szczęśliwi wracamy przez Budapeszt do domu.

Mariusz Świętnicki

Urania, wydanie specjalne - Złapaliśmy bakcyla!, Janusz Płeszka

To była prywatna ekspedycja członków Oddziału krakowskiego PTMA w składzie: Iwona Kubies, Marcin Filipek, Piotr Czerski, Janusz Płeszka. Po powrocie do kraju postanowiliśmy opisać nasze przeżycia związane z obserwowanym na Węgrzech zaćmieniem z okolic miasta Szeged.

Nasza grupa obserwacyjna już pół roku wcześniej obrała po analizie pogodowej okolicę na płn.-zach. od Szeged za cel ekspedycji zaćmieniowej. Wydawało się, że przygotowaliśmy się do zaćmienia znakomicie, ale o mały włos pogoda nie popsuła nam całego widowiska, pokazując, że statystyczne 55% to trochę mało by mieć pewność obserwacji zjawiska zaćmienia.

Z dojazdem na miejsce i przekraczaniem granic nie było żadnych kłopotów, hasło „zaćmienie" praktycznie do formalności ograniczało odprawy celne, a widok doładowanego po dach sprzętem opla combi chyba do reszty zniechęcał celników do jakiejkolwiek kontroli, notabene świadomie zaplanowaliśmy przekraczanie granic niewielkimi przejściami, chcąc unikną korków i drobiazgowej, czasochłonnej kontroli.

Dzień przed zjawiskiem, rano jesteśmy wg mapy na miejscu przewidzianych obserwacji w środku pasa całkowitości, skręcamy w lokalną drogę w celu znalezienia spokojnego i dogodnego miejsca do obserwacji, wszędzie płasko jak okiem sięgnąć, ale to w końcu Nizina Węgierska, więc wszystko w najlepszym porządku.

Kusząco wygląda polna, piaszczysta droga wiodąca w bezkres pól. Mijamy jakieś spore pole namiotowe, jak się później okazało, obóz Węgierskich Miłośników Astronomii, ale jedziemy dalej, bo szukamy bardziej spokojnego miejsca. Po kilkuset metrach spotykamy kogoś z miejscowych, Marcin próbuje zagadnąć po niemiecku, ale bezskutecznie, okazuje się, że Laszlo studiował w Budapeszcie i zna nieźle angielski, tak więc dogadaliśmy się bez większych problemów. Nasz gospodarz dał nam w posiadanie całą starą farmę, przez którą za rok ma przebiegać autostrada, teren ogrodzony, płaski, bezpieczny. Podejmujemy decyzję: zostajemy.

Po rozbiciu obozu i wypakowaniu sprzętu jedziemy odwiedzić węgierskich obserwatorów stacjonujących tam już od tygodnia. Cały czas mieli wspaniałą pogodę, niestety po węgiersku nie rozumiemy zbyt wiele, więc po krótkiej wizycie wracamy do „naszej" farmy.

Wieczorem jedziemy do Szeged na większe zakupy. Poza paroma kiepskimi gadżetami nie widać, by miasto przygotowało się do przejścia księżycowego cienia w środku dnia, żyje raczej normalnym rytmem.

Wracamy do obozu i przy zachodzie Słońca spostrzegamy pierwsze niepokojące symptomy nadciągającego frontu atmosferycznego z opadami, na zachodniej stronie widać piękne haczykowate cirrusy, ładnie podświetlone od spodu na pomarańczowo i różowo.

Przed północą podczas obserwacji nieba słychać pierwsze oznaki nadciągającej burzy, ale nadal jest pogodnie.

Rano budzi nas ulewa szarpiąca namiotami, nie przestaje padać aż do 9 godziny, niebo zasnute ciężkimi chmurami przechodzącymi w zachmurzenie warstwowe, a na płd.-zach. Widać przy horyzoncie pierwsze prześwity błękitu.

Skoro widzimy błękit tak nisko, to oznacza, że rozpogodzenie ma spore rozmiary i mamy szansę się w nim znaleźć. Szybka kalkulacja i ocena prędkości chmur powoduje podjęcie radykalnej decyzji, pakujemy się i pędzimy do czystego nieba, bo chmury nie zdążą nas opuścić przed zaćmieniem. Bierzemy do auta tylko lekkie przenośne moduły i za kilkanaście minut, uzbrojeni w dobrą mapę, już pędzimy lokalnymi drogami raczej z małym poważaniem dla lokalnych ograniczeń i przejazdów kolejowych ku Słońcu. Mijamy, zostawiając w tumanach kurzu kilkanaście ekip z całej Europy i kilka z polskimi numerami, ulokowanych na poboczach, aż wreszcie pół nieba jest już błękitne i chmury nadal nas opuszczają. Znów polna droga gdzieś za Pustomergesz, gdzie miał dotrzeć jeszcze jeden kolega z Krakowa, ale przed Budapesztem zepsuł się jego maluch i z lekkim sprzętem dotarł tylko nad Balaton. Rozkładamy w pośpiechu sprzęt na jedynym w okolicy stepowym, parametrowym pagórku obok jakichś wykopalisk archeologicznych — być może na prehistorycznym kurhanie. W gotowości stają solidne statywy ze sprzętem do obserwacji i fotografii. Marcin ustawia montaż z napędem. Wszystko gotowe i czekamy na pierwszy kontakt. Jest!!! Z prawej strony zaczyna Słoneczka ubywać.

Przygotowany sprzęt to aparaty Praktica i Pentacony Six oraz teleobiektyw Sonnar 300/4,120/2,8 przewidziany do multiekspozycji i fischeye30/ 3,5 format 6x6 cm oraz lustrzane Rubinar 500/5,6, MTO 11CA, teleskop Newtona „Kastor" 170/1200 na montażu paralaktycznym, Maksutow Cassegrain „Alamak" 150/1500 na solidnym drewnianym azymutalnym statywie oraz 2 zeissowskie lornetki 7x50 do obserwacji korony.

Słoneczka dalej ubywa, ale na niebie dzieje się coś bardzo niepokojącego: chmury powoli zmieniają kierunek i zaczynają zbliżać się do nas pomimo trzydziestostopniowego zapasu, jaki uznaliśmy za wystarczający.

Następna szybka decyzja: zwijamy się z teleskopami na kolanach, bo nie ma czasu na chowanie do futerałów. Już wiem, że z wielokrotnej ekspozycji nici, bo nie ustawię dokładnie drugi raz obrazu w jednej linii.

Pędzimy dalej w szaleńczej pogoni za Słońcem. Widocznie naruszyliśmy spokój duchów naszego wzniesienia „kurhanu" — to był błąd. Mijamy, zwalniając nieco w Kiskunhalas, aby nie zatrzymała nas lokalna policja, bo na taką stratę czasu nie możemy sobie pozwolić. Jedziemy, a raczej przelatujemy nad dziurami i mostkami jakieś 60 km w polnym terenie, przez szyberdach widzimy już fazę 0,4 , chmury pozostają jakieś 30 stopni nad horyzontem, a my coraz bardziej oddalamy się od Szeged wzdłuż pasa centralnego. Znów polna droga przed miejscowością Kecel, puste ściernisko. Tym razem pobijamy rekord i sprzęt rozstawiony zostaje w kilka minut, dalsza rejestracja zjawiska od fazy 0,5.

Z najbliższego domostwa, jeszcze pod strzechą, wychodzi starszy pan — pewnie właściciel pola. Zatrzymuje się, obserwując nas uwijających się przy sprzęcie, jakieś 100 m od nas. Machamy do niego, zachęcając, aby przyszedł, ale po dwudziestu metrach staje — chyba boi się podejść bliżej i tak do fazy 0,95 — gdy już wyraźnie się ściemniło, patrzy z przerażeniem w niebo, potem znów na nas, jeszcze raz na niebo i w wielkiej panice puszcza się pędem na skróty prosto do chałupy, tratując po drodze przydomowy ogródek. Zamyka drzwi, zatrzaskuje okiennice i już go nie widzimy do końca zjawiska. Czyżby nie wiedział nic o zaćmieniu i pomyślał, że to może nasza nieczysta sprawka?

Od momentu rozbicia sprzętu, czyli od fazy 0,5, widać już wyraźnie różnicę w oświetleniu terenu, światło jest jakby zimniejsze, a my rzucamy coraz ostrzejsze cienie.

Na obiektywach błyszczą filtry słoneczne i co chwila cykają migawki, przy fazie około 0,7 na czysto granatowo błękitnym niebie gołym okiem zauważamy Wenus na lewo pod sierpem Słońca. Oświetlenie staje się coraz bardziej sine, prawie surrealistyczne, trawa jest szaro-błękitno-fioletowa, a zieleń drzew przybiera morski odcień błękitu, niebo zaś jakby szarzało, stając się coraz bardziej fioletowe. Jest wyraźnie chłodniej.

W fazie 0,8 do 0,9 milkną skowronki, a jaskółki latają pół metra nad ziemią — widocznie tam zebrały się owady. Nadejście cienia zastaje nas w absolutnej ciszy — ale tu wielki szok. Nic nie widać w wizjerach aparatów!

Sekundy konsternacji, poziom adrenaliny rośnie: przecież nie zdjęliśmy filtrów! Stracone 10 sek. z planu zdjęciowego; dalejże, przelatuję zaplanowane czasy ekspozycji z ogniskową 2 m dla pełnej rejestracji protuberancji wewnętrznej korony. Protuberancje widoczne gołym okiem niby krwiste krople wokół czarnego kręgu Księżyca, na jasnych matówkach aparatów widok wprost oszałamiający: głęboka czerń okolona ognistym pierścieniem dziewięciu protuberancji.

Czas na obserwacje wizualne.

Gołym okiem widać 3—4 stopniową koronę ze wspaniałymi igłowatymi smugami gubiącymi się w tle czarno-granatowo-fioletowego nieba, które przy horyzoncie rozjaśnia się wokół, przybierając przejściowo barwy od sepii, ochry aż po pomarańcz przy samej ziemi. W lornetce 7x50 smugi koronalne wypełniają całe 7,5 stopniowe pole widzenia. Wspaniała, olśniewająca Wenus, widoczny Regulus, Kastor, Pollux Capella, Procjon, Aldebaran oraz górne gwiazdy z Oriona po zachodniej stronie. Jowisz i Saturn niewidoczne z powodu niskiego położenia i ochrowego rozjaśnienia nieba z dala od zenitu, także Merkurego nikt z nas nie zauważył. Powoli zachodni horyzont się rozjaśnia, a żółcie, pomarańcze i ochry podnoszą się coraz wyżej. Czyżby się kończyło? Niemożliwe, nie mogły przecież minąć aż dwie minuty -— a jednak — minęły tak szybko, jakby to było 30 lub 45 sekund. Podczas tego spektaklu czas upływał tak szybko jak na wspaniałym filmie i jego upływ wydawał nam się aż nadto relatywistyczny. Z powodu niezdjęcia filtrów tracimy 10 s, pozostaje jednak nadal pełne dwie minuty i 10 sekund, które na pewno doskonale zapamiętamy do końca życia. Zdajemy sobie sprawę, że jeszcze nie mamy zdjęć korony z ogniskową 500 i 1000 mm, ale cień kończy się nieubłaganie i zastaje mnie przy wymianie konwertera.

W panice obsługiwałem tylko aparat z negatywem, zapominając o równolegle podpiętym aparacie z przeźroczem i wolno stojącym aparacie z ustawioną ponownie mułtiekspozycją, brakło w niej fazy całkowitej.

Potem już spokojnie zakładamy filtry i kończymy dokumentację malejących faz zsuwania się tarczy Srebrnego Globu z naszej Gwiazdy Dziennej.

W sumie wykonaliśmy kilkadziesiąt zdjęć faz częściowych oraz fazy całkowitej.

Najważniejsze, że widzieliśmy całe zjawisko przy prawie doskonałej pogodzie, a trzeba przyznać, że miejsce i cisza były naszymi sprzymierzeńcami podczas obserwacji i przeżywania chyba najwspanialszego widowiska, jakim na Ziemi może obdarzyć nas Natura. Dwoje obserwatorów zwróciło uwagę, że podczas trwania tej anomalnie krótkiej nocy drogą za drzewami pędził na światłach lokalny pusty autobus, jakby jego kierowca wiedziony atawistycznym instynktem próbował niemożliwego, czyli ucieczki przed księżycowym cieniem.

Pogoda wytrzymała prawie do ostatniego kontaktu, a potem nie wiadomo skąd szybko utworzyły się cienkie altocumulusy, pokrywając na kilka minut całe niebo, by po następnych kilku minutach rozpłynąć się bez śladu, dała o sobie widocznie znać wilgoć z porannej burzy.

Powoli i tym razem do futerałów pakujemy teleskopy i aparaty i lepszą drogą wracamy na farmę Laszlo. Na miejscu hiobowa wieść: tutaj nie było widać fazy całkowitej, a fazy częściowe tylko w przerwach chmur.

Obiecujemy przysłać naszemu gospodarzowi komplet zdjęć, co już zresztą zrobiliśmy.

Świadomi zastanego stanu rzeczy zadowoleni jesteśmy z podjęcia tych dwu szybkich decyzji zmiany lokalizacji, bo naprawdę było warto gnać na złamanie karku lokalnymi drogami, a przy okazji takich emocji pozostają wspomnienia, którymi warto się podzielić.

Spora grupa Słowaków i Amerykanów w campingu przy drodze nr 5 do Szeged, gdzie nawet chcieliśmy się początkowo zatrzymać, ale nie było już dobrych miejsc z widokiem na południe — dobrze, że tam nie stanęliśmy, bo oni też mieli niezłego totolotka z chmurami i sporo z tego widowiska stracili.

Na miejscu zaraz po fazie całkowitej rozdzwoniły się komórki od innych obserwatorów z zapytaniami o wrażenia i pogodę. Z ich relacji wynikało jednak, że nie mieli czystego nieba ani na zachodzie, blisko Austrii, ani na Balatonem, gdzie dotarła większość obserwatorów z Polski — bo nad tym sporym zbiornikiem wody przy ochłodzeniu podczas zaćmienia skondensowała się para wodna, tworząc niewielkie chmurki, które skutecznie przeszkadzały w obserwacjach subtelności korony.

Chcąc podsumować, należałoby powiedzieć, że zjawisko zaćmienia całkowitego przerosło nas swoim urokiem i nawet nie zdawaliśmy sobie sprawy, że tak pięknego widowiska może dostarczyć nam Natura.

Nasuwa nam się tu kilka wniosków na przyszłość (Taaak! Już złapaliśmy zaćmieniowego bakcyla), którymi pragniemy podzielić się z czytelnikami:

1. Dobre i odpowiednio wczesne planowanie miejsca obserwacji obejmujące prognozę pogodową i dokładna znajomość terenu, dokładna mapa; unikajmy miejsc mokrych i zbiorników wodnych, bo obejrzymy chmurki i obłoczki pary skraplającej się po ochłodzeniu, zamiast zaćmienia.

2. Wczesne przybycie na miejsce zjawiska i znalezienie naprawdę dobrego i bezpiecznego miejsca do prowadzenia niezakłóconych obserwacji

3. Używanie sprawdzonego i w pełni przenośnego sprzętu szybko instalowanego w terenie na solidnych, sztywnych statywach umożliwiających wykonanie nie poruszonych zdjęć bezpośrednio z migawki aparatu. (Na metodę kapeluszową nie ma wtedy czasu, a nie sprawdzona konfiguracja obiektyw-konwerter może dobrze nie współpracować lub dawać dokuczliwe odblaski!)

4. Odpowiednio wczesne zaopatrzenie się w dobrej klasy, zawczasu przetestowane filtry słoneczne. (Trzeba koniecznie wykonać przez nie próbne zdjęcia przed zaćmieniem i obejrzeć wyniki.)

5. Wyjazd niewielką, zgraną, w pełni mobilną grupą obserwacyjną, gotową do podjęcia szybkich, radykalnych decyzji w terenie.

6. Dobre zaplanowanie programu zdjęciowego i obserwacyjnego i przećwiczenie zawczasu wykonania poszczególnych serii zdjęć i obserwacji, z uwzględnieniem rezerwy czasowej na zawsze możliwą awarię (pamiętajmy, że na zmianę rolki filmu nie będzie wtedy czasu, a jeśli nawet zmienimy w pośpiechu, tracąc cenną minutę, może okazać się, że film szybko zwijany zaświetlił się wyładowaniami elektrostatycznymi, a nowy, szybko zakładany, nie wciągnął się i będziemy mieli wszystkie ujęcia na pierwszej klatce, czyli nie będziemy mieli nic).

7. Posiadanie pod ręką zapasowych części, takich jak wężyk z blokadą czy śruba statywowa, które łatwo się gubią — szczególnie w transporcie czy przy rozkładaniu w pośpiechu sprzętu na trawie.

8. Wyłączenie „komórek", szczególnie podczas fazy całkowitej, bo inni obserwatorzy mogą być dalej na zachód już po 3 kontakcie i niecierpliwie wydzwaniać do nas, jak udało się zaćmienie, pomimo że my jesteśmy w samym środku trwania fazy całkowitej zjawiska.

Te kilka spostrzeżeń pozwoli nam w przyszłości uniknąć popełnionych błędów i lepiej przygotować się na następne zaćmienie.

Miłośnik Astronomii
Janusz Płeszka