2013

Z Archiwum historyczne PTMA
Wersja Vega (dyskusja | edycje) z dnia 18:22, 17 lip 2014

(różn.) ← poprzednia wersja | przejdź do aktualnej wersji (różn.) | następna wersja → (różn.)
Skocz do: nawigacji, wyszukiwania

Urania - Postępy Astronomii 3/2013, str. 24-31, Wyprawa po polarną zorzę, Adam Skrzypek

Sam pomysł tej niezwykłej podróży ujrzał po raz pierwszy światło dzienne 9 listopada 2012 r. na drugim oficjalnym spotkaniu Katowickiego Oddziału Polskiego Towarzystwa Miłośników Astronomii, któremu przewodniczył prezes Marek Substyk. Wtedy to zaprezentował go na szerszym forum — jako zimową niespodziankę wyjazdową — nie licząc specjalnie na większy odzew. Jakież było zdziwienie, gdy w relatywnie krótkim czasie zebrało się grono dziewięciu osób stuprocentowo zdecydowanych na wyjazd. Stało się jasne, że pomysł będący do tej pory w fazie teorii i planów trzeba będzie wkrótce przekuć na czyny.

Przedstawiony plan przewidywał krótki wypad samolotowy z Katowic do Norwegii. Kilkuosobowy zespół miłośników astronomii miał spędzić parę dni w okolicach wysuniętego daleko na północ miasta Tromsø. Taka lokalizacja geograficzna powinna była teoretycznie zapewnić dogodne warunki do obserwacji zorzy polarnej. Obecna aktywność słoneczna dodatkowo zwiększała szanse na powodzenie całego przedsięwzięcia i dawała nadzieję na wykonanie ciekawych zdjęć oraz filmów.

Przygotowania
Cel naszej wyprawy — Tromsø — to największe miasto północnej Norwegii i jednocześnie siódmy największy ośrodek tego kraju. Miejscowość nazywana jest Paryżem Północy i Wrotami do Arktyki. To jednocześnie najczęściej odwiedzany europejski skrawek ziemi wśród miłośników obserwacji zórz polarnych. Leżące 350 km za kołem podbiegunowym Tromsø charakteryzuje się wbrew pozorom łagodnym klimatem, a to za sprawą oddziaływania ciepłego Prądu Zatokowego.

Pierwszy zaproponowany termin zakładał wylot 16 stycznia, powrót zaś miał nastąpić po 5 dniach, czyli 21 stycznia 2013 r. Oczywiście wyjazd należało zaplanować tak, aby jego cena nie zwalała z nóg, a Norwegia — jak wiadomo — do najtańszych państw przecież nie należy. Koszty należało więc spróbować zredukować poprzez znalezienie tanich linii lotniczych, minimalizowanie opłat za przewóz bagażu oraz wyszukanie rozsądnego cenowo kempingu. Wyżywienie oczywiście we własnym zakresie, w miarę możliwości zabrane z kraju. Przy takich założeniach była szansa na relatywnie niewielki uszczerbek w budżecie.

Jak się później okazało, wystarczyło tak naprawdę jedno spotkanie, aby ustalić przewoźnika i trasę przelotu oraz zarezerwować kemping. W dobie Internetu i telefonów komórkowych nie stanowi to dzisiaj większego problemu.

Podstawową rzeczą, jaką należało ustalić, to sposób transportu do Tromsø oraz samo miejsce zakwaterowania. Tutaj nieocenioną pomocą wykazał się kolega Rafał Mamok, pomysłodawca całego przedsięwzięcia. To osoba zaprawiona w trekkingowych wyprawach po całym globie, dla której cała logistyka, wyszukiwanie i korelowanie tanich połączeń lotniczych, nie mówiąc o miejscach biwakowych, nie sprawia najmniejszego problemu.

Pierwszą propozycją, jaka padła, był przelot liniami lotniczym i Wizzair z Katowic do Oslo na lotnisko Sanfjord. Stamtąd należało się udać koleją, pokonując dystans 100 km, na lotnisko Oslo Lufthavn (Gardermoen). Tam liniami Norwegian czekałby nas kolejny, celowy już lot do Tromsø. Niestety z tym planem pał o się ryzyko związane z ewentualnym opóźnieniem czy też odwołaniem lotu przez Wizzair z Katowic. Wtedy przepadłyby nam bilety kolejowe, nie mówiąc o spóźnieniu się na drugi samolot i wówczas cały misterny plan ległby w gruzach. Alternatywnym rozwiązaniem okazał się być lot z Krakowa, również z przesiadką w Oslo, jednak realizowany tylko przez jednego przewoźnika — linie lotnicze Norwegian. Uchroniłoby to nas przed problemami związanymi z zsynchronizowaniem obydwu lotów. Koszt takiego połączenia okazał się być niewiele wyższy od wersji pierwotnej. Wadą natomiast okazał się fakt, iż tracimy w ten sposób jeden dzień, gdyż wylot miałby miejsce w czwartek 17 stycznia, a samo lądowanie w Tromso o późnej porze stwarzało problem z dostaniem się na miejsce biwaku. Ale o tym oraz o planowanym miejscu pobytu postanowiliśmy podyskutować już w ścisłym gronie zainteresowanych osób podczas kolejnego spotkania zaaranżowanego przez Marka, które odbyło się 18 listopada 2012 r.

Spotkanie to przebiegło w bardzo sympatycznej atmosferze w jednej z kawiarenek katowickiego „Altusa". Przede wszystkim ustaliliśmy opcję samolotową — bezapelacyjnie wygrał wariant drugi z wylotem z Krakowa. Zdecydowaliśmy, że jest to jednak opcja bezpieczniejsza, choć kosztem skrócenia pobytu o jeden dzień. Również wybraliśmy miejsce naszego zakwaterowania — okazał się nim być Ramfjord Camping, oddalony o 30 km na południe od Tromsø. Jego położenie umożliwiało uniknięcie świateł miasta, z drugiej zaś strony transportem publicznym można stamtąd w każdej chwili dotrzeć do centrum. Zarezerwowaliśmy więc 9-osobowy domek o powierzchni 75m2 wyposażony w podstawowe wygody. Pozostał jedynie problem transportu z lotniska na kemping, gdyż przylot miał nastąpić o dosyć późnej porze, już po zakończeni u kursów komunikacji miejskiej. Tę sprawę rozwiązał Rafał, organizując przejazd za pośrednictwem prywatnej firmy przewozowej. Mając wybranego przewoźnika lotniczego, mogliśmy już na spokojnie ustalić ramy bagażu podręcznego i określić potrzeby co do wielkości bagażu rejestrowanego. Wariant „krakowski" liniami Norwegiana pozwolił nam na nieco większy rozmiar bagażu, stąd też natychmiast zapadła decyzja o zamówieniu dla wszystkich uczestników wyprawy toreb podróżnych spełniających wymagania linii lotniczych. Pod tym kątem zastanawialiśmy się co do ilości i rodzaju ekwipunku, gdyż w ramach redukcji kosztów bazowaliśmy na bezpłatnym bagażu podręcznym, posiłkując się jedną, góra dwiema sztukami bagażu rejestrowanego. Omówiliśmy również kwestie logistyczne dojazdu na lotnisko i rezerwację parkingu . W zasadzie zaraz po spotkaniu nastąpiła wpłata zaliczek i rezerwacja biletów lotniczych. Ponieważ rezerwacja przebiegła pomyślnie, klamka zapadła i... lecimy do Tromsø.

Przygotowując się do wyjazdu, każdy z uczestników musiał zastanowić się nad własnym bagażem. Wbrew pozorom było o czym pamiętać — począwszy od odzieży, poprzez wyżywienie i sprzęt fotograficzny po elektronikę. Należało to wszystko rozsądnie zaplanować, tym bardziej że musieliśmy spakować się do toreb o wymiarach 55x40x20 cm. Na całe szczęście klimat w Tromsø jest bardzo łagodny, mimo położenia za kołem podbiegunowym średnia temperatur jest dosyć wysoka ze względu na silne oddziaływanie Prądu Zatokowego. Dlatego nie było potrzeby zabierania odzieży dostosowanej do ekstremalnych warunków pogodowych, wystarcza zwykle to, co nosimy w czasie naszej polskiej zimy. Co do wyżywienia — oczywiście nie da się zrezygnować z lokalnych zakupów, ale warto zabrać ze sobą parę niezbędnych produktów czy konserw. Największy kłopot sprawiła selekcja sprzętu elektro i foto, chciałoby się zabrać wiele, niestety możliwości na to nie pozwalały. Trzeba było pamiętać o aparatach fotograficznych i kamerach, akumulatorach i kartach pamięci, statywach, ładowarkach, zasilaczach, sprzęcie komputerowym, kabelkach i wielu, wielu innych drobiazgach.

Sponsorzy i patroni
W ramach przygotowań do wyjazdu udało nam się pozyskać sponsoring sprzętowy jak i medialny. Sponsor sprzętowy — firma Delta, będąca oficjalnym dystrybutorem marki Samyang w Polsce — uwolniła nas od dylematów związanych z wyborem obiektywów na tę ekscytującą wyprawę. Wyposażyła nas bowiem w dwa komplety — zarówno do lustrzanek Canona, jak i Nikona — jasnych szkieł stałoogniskowych. Znalazły się tam takie perełki, jak 8 mm/f 3,5, 14 mm/f 2,8, 24 mm/f 1,4 oraz 35mm/f 1,4. Tego typu obiektywy są wręcz niezbędne do utrwalenia ulotnej i relatywnie ciemnej — z fotograficznego punktu widzenia — zorzy polarnej. Różnorodność zaś ogniskowych powoduje, że zdjęcia powinny się różnić formą przekazu, stwarzając jednocześnie okazję do ciekawych porównań i testów. Dzięki temu patronatowi otrzymaliśmy również bluzy polarowe i czapki oznaczone logo wyprawy. Na stronie internetowej Samyanga pojawił się także blog, na którym opisywaliśmy na bieżąco swoje wrażenia z podróży.

Patronat naukowy zapewniło nam Planetarium i Obserwatorium Astronomiczne w Chorzowie. Patronat medialny sprawowała Telewizja Silesia, czasopism o „Urania — Postępy Astronomii" oraz AstroJaWil. W tej materii wspierało nas również Radio Fest, gdzie na antenie mogliśmy zapoznać słuchaczy z naszymi planami wyjazdowym. Patronatem honorowym z kolei objęła wyprawę Prezydent Miasta Ruda Śląska — pani Grażyna Dziedzic.

Ponieważ termin wylotu zbliżał się milowymi krokami, przewidziano jeszcze jedno spotkanie przedwyjazdowe, które odbyło się 12 stycznia 2013 r. Zebrali się wszyscy uczestnicy wyprawy, jedynie Jerzy Krug z racji odległości towarzyszył nam za pośrednictwem łączy internetowych. Pozostały do omówienia szczegóły związane z bagażem, ostatnie ustalenia co do wyboru wyposażenia, przegląd opcji związanych z użytkowaniem Internetu oraz ewentualne propozycje co do możliwości spędzenia czasu wolnego w Oslo pomiędzy lotami. Po spotkaniu pozostało nam w zasadzie tylko pakowanie i odliczanie dni do wylotu.

Tromsø
17 stycznia „Samyang Aurora Expedition" stała się faktem. Wczesnym rankiem wyruszyliśmy w drogę. Po około godzinnej jeździe dotarliśmy na krakowskie lotnisko Balice. Tam ostatnie przetasowania z bagażami, kontrole osobiste, boarding i w końcu startujemy. Po dwóch godzinach lotu liniami Norwegian i pokonaniu ok. 1200 km lądujemy bezpiecznie w Oslo. Po czterogodzinnej przerwie następny lot, tym razem bezpośrednio do Tromsø. Kolejne 1200 km i niecałe dwie godziny w powietrzu. Lądowanie tym razem nie należało do łagodnych, nawałnica śnieżna sprawiła, iż samolotem rzucało na wszystkie strony. Z duszą na ramieniu opuściliśmy pokład maszyny. Przed lotniskiem czekał na uczestników wyprawy mikrobus, którym po pół godzinie szaleńczej jazdy po oblodzonych norweskich drogach dotarliśmy do celu. Przywitał nas położony nad brzegiem fiordu uroczy i cichy Ramfjord Camping. Minęła godzina 23.00.

Pierwszy poranek na norweskiej ziemi upłynął pod znakiem poznawania okolicy i testowania obiektywów. Sporym zaskoczeniem okazała się dla nas długość dnia — dzień, a w zasadzie szarówka, trwała od godziny 10.00 do mniej więcej 14.00, reszta doby tonęła w ciemnościach. Apetyt na zorzę skutecznie niwelowała aura — niebo pławiło się w chmurach, raz po raz skrapiając nas przelotnymi opadami deszczu, temperatura oscylowała wokół +5 stopni Celsjusza, było cieplej niż w Polsce. Wykorzystując namiastkę dnia, wyszliśmy na brzeg naszego fiordu ze sprzętem fotograficznym z zamiarem wypróbowania nowych zabawek — obiektywów i modułów GPS. Zabawa była przednia. Doszliśmy do wniosku, iż możliwość przetestowania sprzętu w rzeczywistych warunkach jest bezcenna, nie trzeba od razu robić zakupów, aby móc poznać jego wady i zalety. Podobnie zresztą jak w sprzęcie astronomicznym, możliwość przetestowania chociażby okularów przed ich zakupem jest nie do przecenienia. Pozwala to uniknąć wielu błędów, zwłaszcza osobom dopiero zaczynającym przygodę z astronomią czy fotografią. I tu właśnie powinna być rola wszelkiego rodzaju zlotów i spotkań, w tym również naszej ekspedycji.

Niestety, mimo paru godzin spoglądania w niebo, mimo rozbudzonych nadziei aura spłatała nam figla i tej nocy zorzy niestety nie udało nam się zobaczyć.

W sobotę, drugiego dnia pobytu, postanowiliśmy zwiedzić położone 30 km od naszej miejscówki Tromsø. Pomni na to, że autobus do centrum odjeżdża parę minut po dziewiątej, a na następny nie możemy zbyt szybko liczyć, pobudkę zaplanowaliśmy na godzinę 7.00. Szybkie wstawanie, mycie, śniadanko (dziewięciu chłopa — to wszystko trwa) i pomalutku wychodzimy z kempingu. W ciągu nocy temperatura spadła i to co wczoraj było śnieżno — wodną papką, przeistoczyło się w twardą lodową pokrywę. Ruchem posuwisto — ślizgowym wdrapujemy się pod górkę w stronę przystanku i... widzimy tył odjeżdżającego autobusu. Ale, ale, przystanek trzeba przecież znaleźć! W tym samym momencie zrywa się burza śnieżna i widoczność spada niemal do zera, a my w tumanach śniegu próbujemy zorientować się w terenie. Wdrapując się pod górkę, dochodzimy do głównej drogi, po czym naczelny komandos naszej wyprawy — Rafał — rusza przed siebie w poszukiwaniu transportu. Po chwili za tumanami śniegu na horyzoncie zaczyna nieśmiało majaczyć sylwetka autobusu, a nasz komandos, zasłaniając go ciałem, zmusza pojazd do zatrzymania. Cel został osiągnięty, autobus złapany, musiał on jednak podjechać po resztę ekipy, gdyż zostaliśmy daleko, daleko w tyle.

No to świetnie, wsiadamy do autobusu, płacimy za bilety kartami płatniczymi (w Norwegii za wszystko płaci się kartami) i ruszamy w drogę. W czasie jazdy naszym oczom ukazuje się przepiękny widok. Skalisty brzeg fiordu, sina tafla wody, ośnieżone góry po przeciwległej stronie, surowość natury poprzeplatana ciepłem maleńkich drewnianych domków w pastelowych kolorach zieleni, bordo, ciepłej szarości czy bieli zrobiły na nas niesamowite wrażenie. Po półgodzinnej jeździe wysiadamy przed słynnym mostem i ruchem posuwisto — ślizgowym ruszamy w stronę kolejki linowej.

Co niektórzy zdążyli zaliczyć salto w tył, przytomnie jednak ratując swój drogocenny sprzęt. Po krótkim spacerku docieramy do stacji kolejki i... niespodzianka, okazuje się, iż stację zamknięto w październiku zeszłego roku. Cóż, pozostało nam porobić parę zdjęć i po chwili nieco rozczarowani skierowaliśmy się w powrotną drogę. Za jednym wyjątkiem. Rafał — naczelny komandos wyprawy — postanowił zdobyć własnymi siłami (czytaj butami) szczyt góry i ruszył samotnie w drogę. Bycie mięczakami czasem się jednak opłaca, gdyż wracaliśmy pośród bajkowej scenerii niczym z baśni Andersena. Wspomniane już wcześniej skandynawskie drewniane domki z lampkami w każdym z okien, brak firanek lub ich namiastka, ciepłe jasne wnętrza tworzyły niepowtarzalny klimat. Padający gęsty śnieg dopełniał całości, a do świątecznej atmosfery brakowało jedynie zapachu grzanego wina i pierników. Czuć było oddech Skandynawii. Dla osób odwiedzających cieplejsze kraje mogło to być sporym zaskoczeniem. Zupełne przeciwieństwo Południa. Przepraszam — jest jedna cecha wspólna. Mieszkańcy Norwegii są bardzo otwarci i z dużą rezerwą podchodzą do życia, zupełnie bez pośpiechu, niczym Grecy czy inne południowe nacje.

Skierowaliśmy się zatem w stronę mostu. Spędzili­śmy na nim chyba z godzinę, namiętnie fotografując i filmując. Aha — to zupełna niespodzianka — spotkaliśmy na moście rodaków (w zasadzie to nas spotkano) wiedzących o naszej wyprawie i śledzących jej losy na Facebooku.

Była okazja do wymiany doświadczeń i prezentacji zdjęć. Oni już widzieli zorzę, my jeszcze niestety nie. Świat jednak jest mały. Idąc dalej w stronę centrum, zanurzyliśmy się ponownie w gąszcz bajkowych uliczek oświetlonych klimatycznymi lampkami, oproszonych świeżym śniegiem, niesamowite wrażenie robiły ustawione przed wejściami do sklepów gigantyczne latarenki ze świecami. Widać tutaj kult światła — nic dziwnego, mają go przecież tak niewiele. Latarenki, czy to w oknach, czy przed sklepami, czy na skwerach i placach tworzyły magiczny, zgoła świąteczny wręcz nastrój. Potęgowała go niestabilność aury, w czasie minuty z bezchmurnej pogody potrafiła wywiązać się śnieżna zawierucha. Cóż, minęła godzina 16.00, pora było wracać do kempingu. Nasz autobus jak zwykle pędził z prędkością 100 km/h po krętych oblodzonych drogach. Nie na darmo kierowca autobusu wymusił na nas zapięcie pasów. Z autobusu wysiedliśmy z podniesionym ciśnieniem, za to pełni wrażeń i emocji.

Po trudach całodziennej wycieczki do Tromsø nadszedł czas na odpoczynek. Wieczór poświęciliśmy na komentowanie i kopiowanie zdjęć zrobionych na wypadzie do centrum miasta. Pogoda wieczorową porą nie zapowiada się ciekawie, co chwilkę zrywała się śnieżna zawierucha przeplatana momentami ciszy. Pomiędzy chmurami czasami dawało się zauważyć czyste rozgwieżdżone niebo. Postanowiliśmy więc zrobić okresowe dyżury, co chwilkę ktoś wychodził na zewnątrz zerknąć w niebo, niestety, bez powodzenia... Prognozy dawały jednakże cień nadziei.

Po jakimś czasie Adam wpadł na pomysł, aby czysto teoretycznie przygotować się do obserwacji zorzy, to znaczy skompletować sprzęt, ubrać się odpowiednio i wyjść przed domek, aby na sucho poćwiczyć ustawianie ekspozycji i zobaczyć, jak sprawdzi się wdzianko na mrozie. Okutał się więc w ciepłą kurtkę, statyw na ramię i w drogę. Stąpając ostrożnie, by nie zaliczyć poślizgu na ścieżce, spoglądał uważnie pod nogi, schodząc w stronę brzegu fiordu. Po przejściu kilkunastu kroków podniósł wzrok do góry i... zupełnie się tego nie spodziewając, dostrzegł przepiękną zorzę! Przytłoczony tak cudnym zjawiskiem, nie wierząc własnym oczom, ustawił aparat na statywie i wręcz na ślepo ustrzelił pierwszą fotkę.

Zorza!!!<b>
Zorza!!! Na to hasło w kempingu zawrzało niczym w ulu. Jedni przez drugich, ubierając się w pędzie, zgarniali sprzęt jak popadło i wybiegali w pośpiechu przed domek.

Jest! Jeeest! Przepiękna. Wlepiając oczy w niebo, wyławialiśmy zielonkawe smugi pojawiające się tu i ówdzie, delikatne i zmysłowe, szybko rozpływające się niczym mgła. Strzelamy pierwsze fotki. Udało się! Fotografujemy, ile sił w aparatach, poklatkowo, normalnie i jak tylko sprzęt na to pozwala. Po chwili czas na ostudzenie emocji. Nadeszła śnieżna zawierucha. Kierujemy się pod zadaszenie domku . Ale to nie koniec. Śnieżyca po chwili zanika, a niebo się czyści. Wracamy na stanowiska i... zostajemy świadkami przepięknego koncertu, jaki dała nam aurora. Bardzo jasne pasy zieleni wprost wiły się na naszych oczach, szeroko na firmamencie, wzdłuż linii wschód — zachód. To wychodziła zza gór, to pojawiała się w zenicie. Do zieleni dołączył fiolet — róż. Zorza bardzo szybko zmieniała swój kształt niczym pióropusz piasku na wydmach. Do pasm dołączyły pojawiające się i znikające kurtyny, poprzeczne smugi przypominające firanki czy strugi deszczu. Feeria kształtów i kolorów, szybkość zmian wywarły na nas niesamowite wrażenie. Wokół słychać było krzyki i wrzaski uzewnętrzniające nasze emocje, co niektórzy z radości kładli się na śniegu, wywijając „orzełki".

Radości było co niemiara, oto właśnie ziściły się nasze marzenia!

W tej sytuacji świetnie sprawdziła się możliwość wypróbowania różnych obiektywów, każdy sobie dobrał to, co mu najlepiej odpowiadało i dzięki temu udało nam się zrobić mnóstwo udanych zdjęć w różnych konfiguracjach sprzętowych. Tu należą się podziękowania naszemu sponsorowi sprzętowemu wyprawy — firmie Delta — bez niej nie mielibyśmy takiej możliwości. Arsenał szkieł obejmował 12 obiektywów, po 6 modeli dla Canona i Nikona. W każdym komplecie zagościło „rybie oko " 8 mm/f 3,5, po dwa obiektywy 14 mm/f 2,8 i 24 mm/ f 1,4 oraz jeden 35 mmf/ 1,4. Uczestnicy wyprawy dysponowali dziesięcioma lustrzankami (5x Canon i 5x Nikon), trzema kompaktami (z funkcją filmowania Fuli HD), jedną kamerą FulIHD i kamerką GoPro Hero 2. Fotografując zorzę, nie przypuszczaliśmy, że może być ona tak dynamiczna. Z tego względu konieczne okazało się posiadanie jak najjaśniejszych obiektywów, aby do minimum skrócić czas ekspozycji. Bardzo dobrze nadawał się do tego celu Samyang 24 mm/f 1,4. W rękach Rafała wyczyniał cuda. ISO ustawione na 1000, f/ 1,4 i czas ekspozycji 2s dawały mu najlepszy efekty. Na ekranie jego Nikona podglądaliśmy uwiecznione przepiękne smugi zorzy. Pod względem ogniskowej ciekawym rozwiązaniem okazał się również Samyang 14 mm/2,8, jednakże aby zachować taką samą ekspozycję, należało wydłużyć czas do 8 \s, a to zwykle bywało za długo. Zarówno jeden, jak i drugi obiektyw generował udane zdjęcia. Do kompletu dołączyło „rybie oko " 8 mm/f 3,5, dając zupełnie inną perspektywę . W tym wypadku niższa jasność miała mniejsze znaczenie, chodziło raczej o inną formę przekazu.

Euforia trwała gdzieś do godziny 02.20, wtedy aktywność zorzy spadła i praktycznie można było zakończyć fotografowanie. Podekscytowani, z pieśnią na ustach wróciliśmy do domku i jeszcze długo dzieliliśmy się wrażeniami. Plonem tej jakże owocnej nocki było wykonanie kilku tysięcy roboczych zdjęć, z których wybraliśmy kilkaset najładniejszych. Analizując później wykresy aktywności geomagnetycznej, okazało się, że trafiliśmy na miesięczne maksimum! Do tego chwila czystego nieba — to się nazywa mieć szczęście!

<b>Nazajutrz<b>
Zmęczeni nocnym polowaniem na zorzę obudziliśmy się wpółprzytomni przed godziną 9.00. Na dworze panował jak zwykle zmrok. Zwlekając się z łóżek, patrzymy za okno. Niebo wygląda na bezchmurne. Super! Może pojedziemy do Tromsø? To okazja na zrobienie ładnych fotek!

Analiza rozkładu jazdy skutecznie ostudziła nasz zapał. Toż to niedziela, ostatni autobus odjechał przed chwileczką, następny odjeżdża w okolicach 14.00. Wycieczka odpada. Postanawiamy więc wykorzystać ładną pogodę do przetestowania obiektywów, fotografując piękno natury wokół pola kempingowego, w końcu mieszkamy nad brzegiem uroczego fiordu.

Po śniadaniu ubieramy się cieplutko i wychodzimy ze sprzętem na zewnątrz. Bezchmurne niebo spowodowało spadek temperatury do -8°. Mróz szczypie w policzki, słychać suche trzaski zmrożonej kry. Robi się widno, a słońce, mimo iż nie wychodzi zza horyzontu, zaczyna jasno oświetlać ośnieżone szczyty gór. Przepiękny to widok. Eksperymentując z różnymi obiektywami, staramy się w pełni oddać urok chwili. Co niektórzy śmiałkowie fotografują przez parę godzin, wręcz do cna wykorzystując ostatnie padające fotony przed zapadnięciem zmroku.

Sesja zaliczona, a my pomalutku zabieramy się za pakowanie. Wszakże jutro jest wyjazd. Jedna rzecz zostaje jednak na miejscu — sprzęt fotograficzny musi być w pełnej gotowości, mamy jeszcze chrapkę na zorzę. Prognozy są jednak bezlitosne i się sprawdzają. Wieczorem niebo zasnuwają chmury i zaczyna prószyć śnieg. Starym zwyczajem robimy dyżury, nadzieja przecież umiera ostatnia. Dwoje kolegów — Radek i Rafał komandos — w międzyczasie wybiera się do sauny. Przepasani jedynie ręcznikami truchtają na mrozie niczym baletnice, obfotografowywani ze wszystkich stron. Po kilkudziesięciu minutach wracają, tarzając się na golasa w śniegu. To się zowie hart ducha i ciała!

Około 23.00 wychodzimy ze sprzętem, aby przywołać zorzę. Rozstawiamy statywy, aparaty w gotowości, czekamy... Niestety, niebo szczelnie zasnute chmurami tym razem nie chciało nam pokazać polarnego spektaklu. Około północy zrezygnowani wracamy do domku.

<b>Powrót<b>
W poniedziałkowy poranek o godzinie 4.00 zrywamy się na równe nogi. Jeden myje zęby, drugi parzy herbatę, trzeci pakuje ostatnie drobiazgi. Panuje totalny rozgardiasz. Trzeba się spieszyć, bo na godzinę 4.30 mamy zamówiony transport na lotnisko. I rzeczywiście, zaledwie 20 min po naszej pobudce podjeżdża pod domek mikrobus. W tumanach śniegu pakujemy nasze tobołki do bagażnika. Pogoda znowu spłatała figla, zerwała się śnieżyca, zimny wiatr miotał białe płatki na wszystkie strony. Ruszyliśmy w drogę. Mikrobus mknął po ośnieżonej drodze biegnącej wzdłuż brzegu fiordu z niebagatelną prędkością 100 km/h. To nie pierwszy już pokaz brawury (a może umiejętności?) norweskich kierowców. Z duszą na ramieniu po niecałych 30 min jazdy bezpiecznie dotarliśmy do celu, ostatnie kilometry pokonując siecią podziemnych tuneli poprzecinanych rondami.

O godzinie 5.00 meldujemy się na lotnisku. Do wylotu pozostało 1,5 godz. Czekamy na odprawę bagażową, ale na stanowisku Norwegiana nie ma jeszcze obsługi. Norwedzy mają czas, znów uwidacznia się iście południowe podejście do życia. Po półgodzince obsługa się pojawia, nadajemy bagaż i przechodzimy kontrolę osobistą. Teraz tylko przejście do bramki i oczekiwanie na boarding. Parę minut po godzinie 6.00 wchodzimy na pokład samolotu. Godzina 6.30 — boarding zakończony. Powinniśmy startować. Nic się jednak nie dzieje. O co chodzi? Po paru minutach kapitan informuje nas o opóźnieniu startu z powodu oblodzenia płyty lotnika. Służby lotniskowe usilnie pracują nad przywróceniem jej funkcjonalności. Następną informację mamy otrzymać za pół godziny. Atmosfera gęstnieje i zaczyna się nerwówka. Kapitan, który okazał się być Polakiem, informuje nas o kolejnym przełożeniu startu. Co będzie dalej, ma się okazać za 45 min. Stewardesy zaczynają rozwozić darmowe napoje. Dociera do nas informacja o zamknięci u portu lotniczego w Balicach. Zaczyna się robić gorąco. Jeśli nie wylecimy zaraz z Tromsø, możemy nie zdążyć na nasz drugi samolot w Oslo. I pytanie, czy dotrzemy do domu? Kapitan ogłasza kolejną przerwę. Nerwówka sięga zenitu. W końcu otrzymujemy informację, że coś drgnęło i kołujemy na stanowisko do odladzania samolotu. Potem kołowanie na pas startowy i po 3 godzinach opóźnienia wreszcie startujemy. Przeciążenie wbija nas w fotele. Samolot ostro zadziera dziób do góry. Skrzydła przechylają maszynę to w jedną, to w drugą stronę, zupełnie tak sam o jak w czasie lądowania. Całym kadłubem wstrząsają konwulsje, przedzieramy się przez warstwę chmur. To wszystko zapewne powodują warunki geofizyczne, lotnisko jest położone na wyspie pośród fiordu. Góry, woda, różnice temperatur i ciśnienia, wszystko ma pewnie wpływ na zachowanie samolotu. Po przebiciu warstwy chmur sytuacja się uspokaja, a my po jakimś czasie mamy okazję po raz pierwszy od paru dni zobaczyć w całej krasie słoneczko.

Pięknie się prezentowało na tle lazurowego nieba, na dole zaś pulchne chmurki zbijały się w biały kobierzec. Sielanka. Jest tylko jedno ale. Co z samolotem z Oslo do Krakowa? Poczeka? Kapitan informuje, iż dopiero za jakiś czas sytuacja się wyjaśni. Świetnie, grozi nam więc być może nocka w Norwegii? Bo zdążyć o czasie na drugi samolot nie mamy szans. Po półgodzince dochodzą nas słuchy, że lot z Oslo jest również opóźniony. Zapala się iskierka nadziei, ale to nic pewnego. Po kolejnych kilkudziesięciu minutach kapitan informuje, iż pasażerowie lecący do Krakowa i trzech innych miast mają zapewniony transport. Samolot na nich poczeka. Spada nam kamień z serca. Przygotowujemy się do lądowania. Obsługa prosi pasażerów lecących dalej do Krakowa o opuszczenie samolotu w pierwszej kolejności. Samolot gładko siada na płycie lotniska, a nasza ekipa w pędzie ewakuuje się z pokładu. Biegniemy jakimś skrótem wyznaczonym przez żółte taśmy pomiędzy zakamarkami portu lotniczego wprost do drugiej bramki. Tam tylko odczyt biletu i rękawem wskakujemy do następnego samolotu. Nie jesteśmy w stanie pożegnać się z Jurkiem Krugiem, który leci do Warszawy. Jak się później okazało doleciał... lecz przez Helsinki.

W samolocie zaledwie kilkanaście osób, startujemy gładko, właśnie minęło południe. Na szczęście lecimy jak po sznurku, za oknem czyste niebo. Około 13.30 zaczynamy pomału podchodzić do lądowania. Samolot obniża pułap, a my zanurzamy się w gęstych chmurach. Nic nie widać. Trwa to dłuższą chwilę, czuć obniżanie wysokości, chmury nie dają jednak za wygraną. Kiedy będzie widać ląd? Na szczęście samolot bez żadnych zbędnych manewrów podchodzi do lądowania. W ostatniej chwili wyłania się płyta krakowskiego lotniska. Pilot pewnym ruchem sadza maszynę na pasie. Klasa sama w sobie. Kamień (a właściwie głaz) spada nam z serc. Minęła godzina 14.00. Jesteśmy w domu.